Tytuł: „It’s The End Of The World
But It’s A Beautiful Day”
Autor: Thirty Seconds To Mars
Data premiery: 15 września 2023
Gatunek: alternatywna
Czas trwania: 33:29
Wytwórnia: Concord Records
Coraz trudniej przychodzi mi
oceniać nową twórczość artystów, z którymi związana jestem od dłuższego czasu.
Trudno od nich oczekiwać braku zmiany przez całe dekady, a jednocześnie
nostalgia woła z oddali i błaga o coś w starym stylu. Zdarzają się takie piękne
powroty jak przy najnowszym krążku od Fall Out Boy, który na nowo rozbudził we
mnie sympatię do zespołu. Zdarza się, że nowości siadają pół na pół: na
przykład nowa odsłona Paramore, u których zmiana klimatu następowała powoli ale
stabilnie, co pozwoliło na częściowe pogodzenie się z gatunkową woltą. Są takie
przypadki jak twórczość Eda Sheerana, którego ostatnie dwie płyty przesłuchałam
raz i zostawiłam wiszące bezużytecznie na playliście, czy też niesławny
przypadek Panic! At The Disco, gdzie im dalej, tym gorzej i miłe wspomnienia
niestety nie są już tak miłe.
Thirty Second To Mars poznałam ponad dziesięć lat temu i nawet nie wiem, kiedy ta dekada zleciała. Przez cały ten czas, zwłaszcza przy premierach nowych krążków (a było ich całe trzy) zawsze towarzyszy mi mieszanka podniecenia i niepewności, co dostanę tym razem. I choć miłość do Leto i spółki jest może trochę bledsza, to gdzieś w głębi tli się dalej, więc od ulubionego zespołu naprawdę nie chciałabym dostać jakiejś szmiry.
Po Thirty Seconds To Mars dawno
przestałam oczekiwać mocnego, rockowego brzmienia. Zresztą to nigdy nie był
motyw, który grał pierwsze skrzypce w mojej miłości do ich piosenek. Dlatego
też od samego początku wsadzałam między bajki zapowiedzi zespołu (a właściwie
Jareda) o powrocie na szóstym krążku do korzeni, a nawet zajawek, że następny
materiał ma mieć wręcz metalowy charakter. Od momentu publikacji „Stuck”
liczyłam przede wszystkim na pełne energii kawałki z chwytliwymi refrenami, a
jeśli nie będą one przy okazji w pełni wygenerowane przez AI i będą dobrze
działać na żywo to uznam to za sukces, do którego mam nadzieję z chęcią wracać.
Oczekiwać, że wersje studyjne nie będą korzystać z gotowych ścieżek to już zbyt
duży optymizm, choć ostatnimi czasy przekonałam się, że i taki sposób produkcji
muzyki wymaga dużych umiejętności i kreatywności, więc nie starałam się nie
skreślać na starcie innego podejścia Leto do tworzenia muzyki. Oczywiście pod
warunkiem, że nie okaże się kalką z
innych utworów i rzuconymi losowo, stale powtarzającymi się efektami.
Tu niestety pojawia się pierwszy problem, bo płyta właściwie składa się wyłącznie z dźwięków, które nawet nie próbują brzmieć naturalnie. Mam wrażenie, że są to albo najbardziej generyczne sample żywcem wyciągnięte z jakiegoś darmowego programu do tworzenia muzyki, albo ścieżki nagrane przez muzyków, które są przetworzone bardziej niż burger w McDonaldzie, że trudno szukać w nich jakiejkolwiek naturalności i autentyczności. W znacznej części działają one co najmniej w porządku, czasami wręcz świetnie pasują, ale chciałoby się brzmieniowo większej różnorodności. Pazura i surowości tu prawie nie ma, więc nie dziwię się opiniom, jakoby był to najgorszy rockowy album ubiegłego roku. Każda piosenka jest wygładzona do granic możliwości, zawalona efektami specjalnymi, krystalicznie czysta lub majacząca gdzieś za dźwiękochłonną mgłą.
Jeśli narzekałam na Muse
[recenzja], który po czterech latach dało niecałe czterdzieści minut nowego
materiału, to w tym momencie Thirty Seconds To Mars należą się pierwsze baty: pięć
lat czekania na zawrotne trzydzieści trzy minuty nowej płyty fizycznie mnie
zabolało, bez względu na to, jakie oczekiwania miałam co do jakości tej pół
godziny. Całe szczęście przy tak zawrotnej długości nie dostajemy żadnych
fillerów w stylu „Pyres Of Varanasi” czy nawet „Convergence”, choć trzeba
przyznać, że czasem numery instrumentalne Marsom wychodziły lepiej niż niektóre
piosenki. Poza tym w „It’s The End Of The World But It’s A Beautiful Day”
dostajemy całkiem przyzwoity mix: coś optymistycznego i prawie tanecznego,
trochę mroczniejszych głębszych brzmień, bardzo miłą balladę… A o jakości, a
przede wszystkim oryginalności każdej z tych propozycji porozmawiamy później.
„Stuck” spełniło moje oczekiwania
o chwytliwym i potencjalnie genialnym na żywo kawałku, a wręcz z każdym
kolejnym odsłuchaniem zyskiwało na sympatii i dość szybko wbiło się w głowę na
tyle, by spokojnie nucić je pod nosem.
Nie jest to duży wyczyn, bo i kompozycja, i tekst jest na tyle prosty, że nie
sposób „Stuck” nie zapamiętać. Nie jest to też wada – choć przy poprzednich
wyczynach chłopaków tak mogłoby się wydawać – lecz po prostu cecha tej piosenki
i chyba całego nowego stylu Marsów. Nadal też pozostaje najsilniejszą
propozycją wśród singli promujących album. Z każdym kolejnym było niestety
tylko gorzej: nawet najmniejsze nadzieje na coś innego i bardziej
oldschoolowego raz po raz pryskały jak bańka mydlana. O ile „Life Is Bautiful” ze
swoim lekko rwanym, niepokojącym rytmem i brzmieniem bardzo w stylu Imagine
Dragons jeszcze wzbudziło we mnie jakieś emocje i sprawdza się jako radiowy
wakacyjny kawałek z super potencjałem na koncerty czy wersję unplugged, to już
„Seasons” przeszło bez echa, wręcz z każdym kolejnym odsłuchem drażniło coraz
bardziej, a przy „World On Fire” wręcz zastanawiałam się, czy słuchać kawałka
tuż po premierze, czy poczekać te dwa dni na całą płytę.
„Seasons” do tej pory potrafi
mnie wykręcić i wywołać dysonans poznawczy, bo nie tego spodziewam się po
muzyce braci Leto, zwłaszcza po dwóch naprawdę chwytliwych, pełnych energii
piosenkach otwierających. Jest to piosenka, która się wręcz wyślizguje z uszu:
równy poziom dźwięku bez zaskoczeń i frazy płynące bez żadnego zróżnicowania. W
dodatku tembr głosu Jareda i wyraźna acz bezpłciowa gitara akustyczna przywołują
na myśl muzykę country. Tym bardziej denerwuje mnie fakt, że akurat ta piosenka
została wybrana do promocji albumu i przyszłej trasy koncertowej, bo wolałabym
zdecydowanie nie być nią gnębiona za każdym razem, gdy wejdę na któreś z moich
sociali.
Chciałabym usłyszeć więcej pełnego głosu Jareda, choć zdaję sobie sprawę, że ma on swoje lata i nie będzie krzyczał do mikrofonu jak za czasó1) debiutanckiego albumu. Wiele kawałków „It’s The End Of The World but It’s A Beautiful Day” jest zaśpiewane nie tyle delikatnie, co na dziwnym przydechu („Love These Days”: nie mylić z „Lost These Days, bo tam problemów jest jeszcze więcej). Gdzieśtam w chórkach słychać coś pełniejszego i głośniejszego, ale to są tylko chórki: jedna z wielu nałożonych na siebie ścieżek, której nie słychać bez słuchawek na uszach. Taka już moda na piosenki: mruczane pod nosem, ni to akustyczne, ni amatorsko coverowane, które mają być raczej miłym tłem aniżeli totalnym koncertowym bangerem wyrzucającym z butów. Trochę szkoda… Może dlatego refren „World On Fire” działa całkiem całkiem, a i tak jest on zagłuszony i spłycony przez nałożone efekty.
Jakąś gitarę i perkusję dostajemy w końcu w „7:1”. Jest to też zupełnie inna kompozycja od innych: bardziej… moody, sexy, z chwytliwymi przyśpiewkami. Jest to jedna z tych wersji Marsów, obok głośnej, niepohamowanej, czystej energii, którą lubię najbardziej. I podczas bridge’a Jared w końcu daje z siebie coś więcej wokalnie. Nic dziwnego, że ludziom przypadło to do gustu. Z kolei „Never Not Love You” to coś, czego od zespołu chyba jeszcze nie dostaliśmy: przepiękna, pełna uczucia, choć prosta w swojej strukturze ballada. Nie przypominam sobie nic podobnego z ich dorobku, co w podobny, słodko-gorzki, nostalgiczny, ale dziwnie podtrzymujący na duchu sposób opowiadało o relacji romantycznej.
Kontynuując po „Americe”, znowu dostajemy Shannona w roli wokalisty i to w piosence dużo bardziej zróżnicowanej i wymagającej wokalnie niż „Remedy”. I znowu jest to jedna z lepszych i bardziej kreatywnych propozycji na całym albumie. W dodatku Shannon fajnie sprawdza się w roli wokalisty i zdaje się czuć o w niej o wiele pewniej niż pięć lat temu. Mam wrażenie, że gdzieś w tle słyszę ten jego brak doświadczenia i pewną nieśmiałość: prosto wyśpiewane linijki i raczej zachowawcze, technicznie poprawne śpiewanie aniżeli zabawę dźwiękiem, ale to tylko dodaje świeżości „Midnight Prayer”. Życzyłabym sobie, by Shannon trzymał się właśnie śpiewu, bo jego remixy zaserwowane przy tej płycie są po prostu nieznośnie rozwlekłe, nudne i po prostu asłuchalne.
Mimo wszystkich słabości, z
albumu czuć przekaz zawarty w tytule: choćby się waliło i paliło, jest całkiem
fajnie. Może nie zagrzewa mnie do walki, nie porywa do marszu w nieznane, jak
to było przy „This Is War”, ale daje jakąś dziwną nadzieję na lepszą
przyszłość. Jeśli odrzuci się wszelkie uprzedzenia i oczekiwania, „It’s The End
Of The World But It’s A Beautiful Day” jest płytą pełną optymizmu i nadziei. Zupełnie
jakby płyta sama namawiał słuchacza, by przymknął oko na pewne niedociągnięcia
i po prostu bawił się tym, co w niej najlepsze.
Właśnie taką piosenką jest „Get
Up Kid”. Od samego początku napawała mnie dziwnym optymizmem i nostalgią. Chyba
też najbardziej przypomina to, co do tej pory Leto serwowali publice. Myślałam
też, że to właśnie ona będzie odpowiednikiem obligatoryjnych już dla Marsów
piosenek w stylu „Closer To The Edge” albo „Do Or Die”. Okazało się, że to
jednak zamykająca płytę „Avalanche” jest największym zaskoczeniem i powiewem
„znajomej świeżości”. Aż się nie spodziewałam tak pozytywnego, energicznego,
marsowego zakończenia przyjemnej, ale raczej bardzo równej i zachowawczej przygody. Z jednej
strony piosenka może stłumić niezbyt pozytywne wrażenia sprzed pół godziny, a z
drugiej strony aż szkoda, że to już koniec i takiego wydania Marsów jest tu aż
tak mało. Jak dobrze, że najdłuższa piosenka na albumie jest tak dobra, choć
niecałe trzy i pół minuty nadal boli.
Cóż mogę powiedzieć: w moim przypadku Marsi wybrali bardzo słaby termin na powrót: akurat przeżywam fazę na muzykę bardziej angsty, żeby nie rzucać konkretnymi gatunkami i nie wkurzać fanów „prawdziwego” metalu czy hardrocka. Z drugiej strony w „It’s The End Of The World But It’s A Beautiful Day” brakuje mi melodyjności i możliwości porządnego wyśpiewania się na głos aż do zdarcia gardła, jak to było przy poprzednich płytach: czy to tych oldschoolowych, czy nowszych popowych. Ostatnie miesiące obfitowały u mnie w wielu nieznanych mi artystów i zespołów, z nową energią i chęcią do eksperymentów. Marsi wypadają przy nich jak muzyczne dziadki, którzy przez ewolucję stylu i zabawę muzyką rozumieją powielanie mikrotrendów by być na czasie z młodzieżą. W nowej płycie gołym uchem słychać wpływy popularnych teraz młodych artystów brylujących na Tik Toku czy ścieżkach dźwiękowych seriali dla młodzieży. Przed premierą byłam pewna, że 30STM przegrają z Bring Me The Horizon i będą musieli odczekać w kolejce do odsłuchania. „It’s The End Of The World But It’s A Beautiful Day” jednak ślepym trafem wygrała ten pojedynek tylko dlatego, że ci drudzy nie wyrobili się z pracami nad „Post Human: Next Gen”. Dla braci Leto na plus, bo w innym przypadku ich nowa płyta prawdopodobnie wypadłaby jeszcze słabiej. „It’s The End Of The World But It’s A Beautiful Day” nie jest tragiczne, przez większość czasu nie skręca z zażenowania i na pewno się nie dłuży, a od czasu do czasu potrafi zaskoczyć przyjemnym refrenem czy zalążkiem starej marsowej energii, którą bracia Leto nadal mają. Po tych kilku miesiącach wracam do niej z nostalgią (tak, już) i umiarkowaną przyjemnością, a nie zachwytem i dreszczem podniecenia. Ale cieszę się, że dla tych dwóch podstarzałych gwiazdorów, którzy lata swojej świetności mają już prawdopodobnie za sobą, świat muzyki się jeszcze nie skończył i mam nadzieję, że będą cieszyć siebie i publiczność jeszcze wieloma pięknymi koncertami.
Najlepsze piosenki: Avalanche,
Midnight Prayer, 7:1
Najgorsze piosenki: Seasons, Lost
These Days
źródła:
zdjęcia: https://en.wikipedia.org/wiki/It%27s_the_End_of_the_World_but_It%27s_a_Beautiful_Day#/media/File:Thirty_Seconds_to_Mars_-_It's_the_End_of_the_World_but_It's_a_Beautiful_Day.png
video: https://www.youtube.com/channel/UCK7wTMguyPyPCjhLoOK2rJg
Thank you for sharing your expertise in such a accessible way.
OdpowiedzUsuń