Tytuł: „Pieśń Jutra”
Autorka: Samantha Shannon
Liczba stron: 430
Wydawca: Sine Qua Non
Otrzymując
do rąk wyczekiwaną przez ponad dwa lata kontynuację mojego ukochanego „Czasu
Żniw”, czyli „Pieśń Jutra”, obawiałam się, że będę musiała odłożyć czytanie i
pisanie na później (dużo później), a jednocześnie wiedziałam, że prawdopodobnie
nie dam rady tego zrobić i i tak przeczytam ją od razu, choćbym miała później
męczyć się z nadrabianiem innych megaważnych rzeczy. Całe szczęście zbiegło się
to z wyjazdem majowym, więc mogłam na spokojnie zabrać się za tę powieść
podczas długich tras samochodowych bez wyrzutów sumienia, że się nie uczę.
Niestety z recenzją się w wolne nie wyrobiłam i teraz, ponad miesiąc później,
niezmiernie trudno mi się do tego zabrać. Ale muszę, po prostu muszę! Zatem
słów kilka o „Pieśni Jutra”, na którą był, ale niestety już przestał być
ogromy, jądrowy boom.
Wiadomość
o wygranej Paige Mahoney w rozgrywkach o tytuł Zwierzchnika Eterycznego
Stowarzyszenia Londynu nie przeszła w mieście bez echa. Młoda przywódczyni musi
teraz przekonać do siebie swoich przeciwników, utrzymać przy sobie swoich
sprzymierzeńców i przeorganizować jasnowidzące podziemie w sprawnie działającą
armię. Zadanie staje się tym trudniejsze, gdy Sajon wprowadza Tarczę Czuciową-
technologię o wiele bardziej zaawansowaną niż wszystkim się wydawało.
„Czas
Żniw” od samego początku stoi bohaterami. Z każdą kolejną częścią poznajemy
nowe postaci, a jednocześnie Shannon nie zapomina o tych, którzy pojawili się
już w poprzednich częściach. I nie ważne, czy są to postacie pierwszo-, drugo-
czy trzecioplanowe: autorka stale je rozwija, nadaje unikalny charakter, przez
co nietrudno ich rozróżnić, gdy już wejdzie się w wykreowany przez nią świat.
Owszem, ich natłok może na początku utrudniać czytanie, zwłaszcza gdy od lektury
poprzednich części minęło trochę czasu. Sama postanowiłam w tym roku powtórzyć
sobie poprzednie dwa tomy, co zdecydowanie ułatwiło mi odbiór „Pieśni Jutra”,
jednak tak naprawdę wystarczy kilka faktów mimochodem rzuconych w tekście, by
przypomnieć sobie, o co mniej więcej w historii chodziło. I to jest
niesamowite, że nie trzeba wiele trudu i głowienia się, by móc powrócić do tego
jakże skomplikowanego i bogatego świata, jaki został wykreowany przez tę młodą
autorkę.
Paige
Mahoney jest prawdopodobnie jedną z moich ulubionych bohaterek i narratorek.
Może być modelowym przykładem tego, jak powinno się kreować bohaterów powieści
młodzieżowych, a zwłaszcza protagonistów, którym powinniśmy kibicować całym
sercem i przynajmniej w pewnym stopniu się z nimi utożsamiać. Ze świecą szukać
bohaterek, które nie są krystalicznie czyste, bez skaz na buzi moralności, o
nieskalanym żadną błędną decyzją życiorysie. W „Pieśni Jutra” Mahoney stawiana
jest przed naprawdę trudnymi, niemal niemożliwymi wyborami, zastanawia się, nie
wie, jak postąpić, popełnia błędy, nierzadko bardzo głupie i ponosi za to
realne, nieprzyjemne konsekwencje. Nic nie uchodzi jej na sucho, nieraz jest
blisko rzucenia wszystkiego. Można w nią, a przez to w całą sytuację, po prostu
uwierzyć, nie zgrzyta między zębami żaden brak logiki i autentyczności.
Z
każdą kolejną częścią Shannon sukcesywnie rozszerza świat jasnowidzów o kolejne
tereny. W „Czasie Żniw” mieliśmy do czynienia przede wszystkim z Szeolem I,
czyli Oksfordem, „Zakon Mimów” przybliżył społeczność jasnowidzów cytadeli
Sajon-Londyn, „Pieśń Jutra” wychodzi natomiast w głąb Wielkiej Brytanii. I
każde z miejsc pojawiających się na kartach powieści jest zarysowane tak, by
uwierzytelnić opowiadaną historię. Shannon jak zwykle przyłożyła się do takich
szczegółów jak roślinność, zapach czy sposób poruszania się mieszkańców, co za
każdym razem tworzy niesamowity klimat. A sądząc po zakończeniu, możemy być
niemal pewni, że autorka nie zatrzyma się z ekspansją świata jasnowidzów tylko
na Europie, a kto wie, może i na Ziemi.
Mimo
to „Pieśń Jutra” zdecydowanie nie jest moją ulubioną z dotychczasowych części
cyklu. Nie mogę wskazać swojej do tej pory ulubionej części, bez żadnych
wątpliwości „Pieśń Jutra” jest dla mnie tym najsłabszym ogniwem. O dziwo
zabrakło mi tu akcji. Tak, wiem, że to dziwne, zwłaszcza że wszyscy dookoła
mówią, że książka dosłownie pędzi. Sama autorka przecież tak długo pracowała i
poprawiała tekst, ponieważ musiała napisać niemal nieustającą scenę akcji,
których pisać nie lubi. Niestety ja tego tak nie odebrałam. Może jest to
kwestia tego, w jakich warunkach przyszło mi to czytać, może czytanie po 1-2
rozdziały w trakcie jakby nie było męczącej podróży pełnej przyspieszania,
hamowania i zakręcania nie jest najlepszym rozwiązaniem, ale nie odczułam tego
napięcia tak mocno, jakbym tego chciała. Oczywiście nie twierdzę, że książka
jest nudna, broń Boże! Już sam prolog przyprawił mnie o zawał, aż musiałam
zbierać szczękę z podłogi, coraz dostawałam momenty pełne napięcia i grozy, a zakończenie
(czytaj: ostatnia część) zwaliło mnie z nóg swoją intensywnością i brawurą. Mam
wrażenie, że w ostatnich scenach Shannon po prostu przestała patyczkować się z
czytelnikiem, martwić się o jego zdrowie psychiczne i wyjęła największy
kaliber, jakim dysponowała. Całość jednak trochę mi się rozmazała i zlała w
jedno. Przypomina mi to sytuację z „Kosogłosem”, który również promieniował
akcją, wybuchami i zwrotami akcji, a mimo to poruszył mnie najmniej z całej
trylogii „Igrzysk Śmierci”. Dla „Czasu Żniw” nie jest to jednak wyrok, bo jest
to dopiero trzeci z siedmiu tomów serii, książka wypadła dużo lepiej niż
wspomniane zakończenie „Igrzysk Śmierci”, a autorka szczerze mówiąc nie miała
innego wyjścia, jak uporządkować fakty z poprzednich tomów i wprowadzić akcję
na prawidłowe tory. Mam wrażenie, że „Pieśń Jutra” jest wstępem do prawdziwej
akcji, która czeka nas w kolejnych tomach, o której nam się nie śniło i która
będzie biła na głowę „Czas Żniw” i „Zakon Mimów”. A jako takie rozprawienie się
z przeszłością i wizja przyszłości, „Pieśń Jutra” nie mogła wypaść lepiej.
Shannon po raz kolejny stanęła
na wysokości zadania i każdy dodatkowy dzień czekania na „Pieśń Jutra” opłacał
się, by dostać książkę jak najbardziej przemyślaną i dopracowaną. Niezwykle cenię
sobie twórców, którzy zwracają uwagę na szczegóły i rzeczywiście starają się,
by ich twórczość była pełnowartościowa, a nie są małymi robocikami, które
klepią jedną książkę czy piosenkę po drugiej, zwracając uwagę tylko na to, czy
zgadzają im się zera na koncie. Mimo kilku mankamentów „Pieśń Jutra” wciąga na
całego i aż by się chciało, by książka miała te kilka stron więcej. Już nie
mogę się doczekać kolejnych tomów, jak i każdej nowej książki Samanthy Shannon.
Dla mnie jest ona prawdziwym gwarantem jakości.
Nie przepadam za seriami, gdyż zbyt mnie zobowiązują, jednak zachęciłaś mnie do sięgnięcia po "Czas żniw" jak i jej poprzedniczki. Zapisuję sobie tytuł, żeby mieć go na uwadze.
OdpowiedzUsuńZ seriami, zwłaszcza długimi i tymi dopiero powstającymi, niestety jest właśnie taki problem, że trzeba czekać, a nie zawsze wiadomo, czego się spodziewać. Mam jednak nadzieję, że Ci się spodoba, bo nie spotkałam się jeszcze z żadną negatywną opinią na jej temat. :D
Usuń