Tytuł: „Kirke”
Autorka: Madeline Miller
Liczba stron: 414
Wydawnictwo: Albatros
Jak każdego roku, tak i ostatniego listopada w ramach akcji Czytaj.pl cała Polska miała możliwość czytania przez cały miesiąc za darmo specjalnie wyselekcjonowanych książek z różnych gatunków i dziedzin. Była to pierwsza edycja, w której czynnie wzięłam udział, ale jakże obfita i produktywna. Na pierwszą ofiarę wybrałam „Kirke” Madeline Miller: ot, żeby wrócić do mojej ukochanej mitologii greckiej w nieco innym wydaniu niż książki Ricka Riordana i podcast „The Newest Olympian”, a także, żeby sprawdzić, czy inna głośna książka od tej autorki, „Pieśń o Achillesie” ma u mnie chociaż cień potencjału. Było to też pierwsze poważne spotkanie z formą audiobooka.
Książka opowiada kilkaset lat życia tytułowej Kirke: córki Heliosa- boga słońca i nimfy. Nigdy niewystarczająco piękna, niewystarczająco wyjątkowa, niewystarczająco boska, niewystarczająco kochana… Dziewczyna szybko odkrywa, że posiada nietypowe umiejętności: nie ma boskich mocy, ale potrafi czynić cuda za pomocą czarów i mikstur. Te umiejętności sprawiają, że w oczach bogów olimpijskich jest niebezpieczna, zwłaszcza w połączeniu ze swoją buntowniczą naturą i wyjątkowym zainteresowaniem tytanami. Zostaje więc wygnana na niezamieszkaną wyspę i skazana na wieczną samotność. Po czasie okazuje się, że właśnie Ajaja jest tym, czego potrzebowała i co kocha. Na przestrzeni wieków Kirke odgrywa kluczowe role w historiach znanych z greckich mitów, przeżywa miłości, radości, zawody i smutki oraz wiele, wiele cierpienia.
„Kirke”
to książka, która zdecydowanie zyskała w moich oczach z czasem: i to wręcz już
długo po skończonej lekturze. Wraz z mijającymi miesiącami znalazłam w niej
dużo więcej pozytywów, być może dlatego, że w końcu udało mi się zrozumieć jej
sens. Mam wrażenie, że zwłaszcza na początku „Kirke” nie przypadła mi do gustu,
bo spodziewałam się po niej zupełnie czegoś innego.
Książka dzieje się na przestrzeni sześciuset lat, więc teoretycznie wiem, że nie powinno się skupiać na rozwoju akcji opartej na jednym głównym wątku i wgłębieniu się w szczegóły. Ale tu wszystko zlewało się w jedno, przez długi czas nie skupiając uwagi czytelnika czy słuchacza aż tak, jakbym się tego spodziewała. Ciekawy wątek zanim zdążył się rozwinąć, zostawał zakończony bez żadnej kulminacji, bez zbudowania napięcia i pozostawienia w suspensie. Zamiast tego wielokrotnie dostajemy opisy przygotowywania mikstur i uprawiania ogrodu, przyrządzania jedzenia i sprzątania domu. W ostateczności dodaje to do klimatu, ale na pierwszy rzut oka sprawia, że „Kirke” jest przegadana. To nie jest tak, że nic w tej historii nie mogło mnie zaskoczyć, bo jestem tak obcykana w greckich mitach: wiele z tych historii znam, ale znalazły się tu fragmenty dla mnie nowe, a mimo wszystko okazały się one praktycznie nieangażujące. Bardzo czuć tu antologiczność, każdy kolejny rozdział to niezależny epizod serialu, w którym jedyną częścią wspólną jest narrator. „Kirke” zamiast jedną historią jest swojego rodzaju „ukobieconą” „Mitologią” od Parandowskiego. Być może dlatego powieść robi się dużo lepsza od momentu przybycia na Ajaję Odyseusza. Wtedy książka w końcu skupia się na dłuższą chwilę na jednym wątku. Nareszcie zaczyna to przypominać powieść, a nie zbiór opowiadań. W końcu też Kirke spotykają jaśniejsze przebłyski optymizmu i radości, choć dalej okupione są one bólem, strachem i smutkiem.
Mimo że Kirke
ma w tej książce 600 lat, to momentami trudno mi było uwierzyć w jej rozwój.
Czasami miałam wrażenie, że dziewczyna niczego się nie uczy i dalej popełnia
głupie błędy, zachowując się jak naiwna nastolatka. Bohaterka przez stulecia
zostaje wielokrotnie skrzywdzona, głównie przez mężczyzn: swojego ojca, swoich
braci, wujów i kuzynów, byłych ukochanych i jakichś przypadkowych marynarzy.
Przez wieki jej obrzydzenie i zawód przeradza się w czystą nienawiść, którą
zmienia w nietypowe hobby w postaci zmieniania ich w tłuste, brudne wieprze, a
mimo to wystarczy jej kilka dni, by zakochać się w synu jej byłego kochanka, a
po miesiącu zachowują się oni jak stare dobre małżeństwo! Mity rządzą się
swoimi prawami, w których trudno szukać logiki, oddechu, a przede wszystkim
nieskomplikowanego drzewa genealogicznego, ale mimo wszystko można było tę
historię przepisać w taki sposób, by z Kirke nie robić totalnie głupiej,
naiwnej idiotki.
Mam
wrażenie, że „Kirke” nie czyta się dla rozrywki. Książka jest bardzo smutna, chwilami wręcz przygnębiająca i traumatyzująca. Trudno tu szukać momentów
wielkiej radości i szczęścia. Jednak w tych momentach najbardziej tragicznych
podobała mi się ona najbardziej: czułam w niej jakąś głębię, przekaz, a przede
wszystkim zaczynałam rozumieć powód, dla którego ta książka powstała: pokazanie
całego przekroju ciemiężenia, poniżania i wykorzystywania kobiet, tragedii
wydarzających się na przestrzeni 600 lat. Samotność, odrzucenie,
nieodwzajemniona miłość, seksizm, przemoc emocjonalna i fizyczna, ale również
radości i trudy macierzyństwa: to wszystko przez stulecia spotyka Kirke i
spotyka również współczesne kobiety.
Bezsprzeczną
zaletą „Kirke” jest poziom, z jakim została napisana. W książce zdecydowanie
widać warsztat i wykształcenie Miller. Mimo niezbyt wartkiej akcji na
przestrzeni stron znajdzie się mnóstwo silnych, nierzadko trudnych emocji, a co
cięższe momenty potrafią wbić w fotel. Nie jest to też proste pisanie pod
względem językowym: styl w „Kirke” jest zdecydowanie bardziej wyrafinowany, z
pogranicza poezji i filozofii, bardzo pasujący do historii opartej na mitach
greckich: jakby nie było źródle większości kultur europejskich. Styl jednak nie
sprawia, że przez historię się płynie. Bardziej porównałabym to do tkania
historii: żmudnej, ciężkiej i pełnej skupienia pracy, która ma w sobie
uspokajającą powtarzalność i ostatecznie daje piękny efekt końcowy.
„Kirke” okazało się być czymś zupełnie innym niż zwykle czytam, zarówno pod względem treści, jak i formy. Książka mnie nie zachwyciła, ale nie żałuję, że poświęciłam na nią tych kilka godzin. Nie wiem, czy reszta twórczości Miller mi się spodoba i kiedy zdecyduję się sięgnąć po jej inne książki, ale taki dzień z pewnością nadejdzie. Ostatecznie był to jednak całkiem miły powrót do ukochanej mitologii w wydaniu głębszym i bardziej rzetelnym niż amerykański do szpiku kości i młodzieńczy „Percy Jackson”. To nie jest książka, która ma dać z czytania frajdę: za dużo w niej bólu, smutku i melancholii. Ale w dziwny sposób te cierpienie i rozrzewnienie jest kojące i uspokajające.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)