15:00

Maski opadają ze szczękami... Samantha Shannon „Koniec maskarady”


źródło: Lubimy Czytać
https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4972011/koniec-maskarad
y

Tytuł: „Koniec maskarady”

Autorka: Samantha Shannnon

Liczba stron: 661

Wydawca: Sine Qua Non

                Jeśli cokolwiek miałoby skłonić mnie do lektury, a potem napisania dłuższego tekstu po miesiącach (nie)wymuszonej magisterką przerwy, to musiała być to kolejna, tak długo wyczekiwana część ukochanego „Czasu Żniw”. Wystarczy spojrzeć na ostatni post z grudnia: co wzięłam na tapet? Oczywiście że „Chór Świtu”. Tak więc najwyższy czas wyjść z tego letargu i– co prawda miesiące po premierze– w końcu opowiedzieć o rollercoasterze wrażeń, jakim jest „Koniec maskarady”.

                Cudem uratowana przed egzekucją, Paige w towarzystwie Naczelnika dociera do cytadeli Sajon Paryż. Od teraz pod nowym nazwiskiem ma pomóc podkopać kotwicę tajemniczej szajce szpiegowskiej z wolnego świata, Domino. Mahoney jednak nie zamierza całkowicie polegać na swoich nowych „przyjaciołach” i będzie próbować równolegle wypełniać swoją misję, której kluczowym punktem jest znalezienie i zniszczenie Szeolu II.

                Muszę przyznać, że coraz trudniej pisze mi się o twórczości Samanthy Shannon. W końcu ile razy można powtarzać te same teksty pełne zachwytu i uznania? Zwłaszcza w środowisku fanów, które raczej jest zgodne, że autorka z książki na książkę jest po prostu coraz lepsza i właściwie nie ma do czego się w jej twórczości przyczepić. Ze wspomnianym „Chórem Świtu” było trochę inaczej i o wiele łatwiej było mi o tej „wzbudzającej kontrowersje” nowelce napisać coś bardziej oryginalnego niż: „Shannon znowu to zrobiła! Powaliła mnie na kolana i nie pozwoliła wstać!”. Z „Końcem maskarady” jest tym trudniej, że z każdą kolejną częścią przemyślenia i odczucia na temat „Czasu Żniw” i samej Shannon tylko się pogłębiają, tak że można byłoby z tego napisać już porządny esej, a nie tylko prostą recenzję.

                „Koniec maskarady” pod względem zawartości i pędu nie odstaje od poprzednich tomów, a wręcz jeszcze bardziej przyspiesza. Jednak największym osiągnięciem nie jest samo napakowanie książki nieprzerwaną akcją, ale utrzymanie tempa przez wszystkie rozdziały. Shannon się to udało i do tej pory jestem pod wrażeniem, że książka wręcz kipi emocjami i akcją, ale paradoksalnie wcale tego nie czuć aż do ostatnich stu stron, gdzie emocje po prostu wrą i nie pozwalają złapać tchu. W fabule nie ma czasu na dłuższe przestoje. Paige jak zwykle z jednej akcji wpada od razu w drugą, równie niebezpieczną i emocjonującą. Biorąc pod uwagę jej stan– zarówno fizyczny jak i psychikę– całość jeszcze nabiera na wadze i intensywności. Jednocześnie  Shannon tym nawałem akcji nie męczy ani czytelnika, ani bohaterów. Co prawda jak zwykle wszyscy po kolei dostają w kość, z główną bohaterką przyjmującą największe cięgi na swoje plecy, jednak jestem gotowa uwierzyć, że mimo wszystko Paige jest w stanie to wytrzymać i jeszcze stawiać opór. Powtarzając się już po raz któryś: autorka pozwala swoim postaciom cierpieć, dzięki czemu łatwiej jest w całą historię uwierzyć, nawet jeśli wytrzymałość bohaterów nadal w pewnym stopniu wymaga zawieszenia niewiary. Paige nie jest tą postacią, która umiera, bo dźgnięto ją kilkanaście razy nożem, po czym na następnej stronie otrzepuje się z kurzu i przeskakuje między rozpędzonymi samochodami jak gdyby nigdy nic. Jest prawdziwym człowiekiem czynu i nie pozwala sobie na zbyt długie przemyślenia i planowanie, co nieraz skutkuje kolejnymi siniakami. Ale co innego można zrobić, jeśli zagłada jasnowidzów zagląda im w oczy?

Gdy już zwalniamy, nie jest to skutek nieprzemyślanych decyzji dotyczących fabuły, ale dostajemy informacje niezbędne dla logicznej ciągłości historii, a przede wszystkim wgląd w te sfery, które umykają w cień podczas scen ucieczek, pojedynków czy walk.  Możemy lepiej poznać postaci, które nie są jedynie marionetkami zmuszanymi przez Shannon do wykonywania jej poleceń. Poznajemy zwłaszcza ich słabości, lęki, wątpliwości, które mają realny wpływ na ich stosunek do siebie i świata wokół, motywujące takie a nie inne zachowania. Poza tym „spokojne”, kameralne sceny rozmów między bohaterami wśród czterech ścian są u Shannon nieraz o wiele mocniejsze i ekscytujące niż niejeden akcyjniak. Zawsze czekam na słowne potyczki Paige i Jaxona. One nigdy nie zawodzą i aż się uśmiecham, gdy na scenę wchodzi ten niepojęty człowiek. Jest to jedna z najbardziej intrygujących postaci i choć jest on niepoczytalnym, niewartym grosza zaufania szaleńcem, którego powinnam nienawidzić całym sercem, tak jak Paige nie mogę się mu oprzeć i po prostu chłonę każde związane z nim słowo, raz po raz wpadając w sidła jego gładkiej gadki. Na pierwszy plan wysuwają się też oczywiście sceny z Paige i Arcturusem i nie jest ważne, czy dotyczą one sposobu parzenia kawy, czy są przełomem w ich relacji, na który wszyscy czekają od pierwszego tomu. Muszę też wspomnieć, że Shannon pisze najpiękniejsze sceny intymnych relacji między bohaterami: bez przesady i pośpiechu, z wyjątkowym smakiem, pozbawione jakiejkolwiek wulgarności, a jednocześnie pełne prawdziwych, silnych emocji, trzymających w napięciu od pierwszych akapitów. Na takie sceny mogę czekać te kilkaset stron czy parę tomów, bo warto. Są to najlepsze sceny romantyczne, jakie ostatnio, a prawdopodobnie jakie kiedykolwiek czytałam.

Ze swoim talentem Samantha Shannon powinna zostać ogłoszona mistrzynią żonglerki. Bezbłędnie potrafi ona mieszać i przeplatać humor z powagą, dynamikę z momentami spokojnymi, ciągle utrzymując odbiorcę w napięciu, czy to wszystko jej nie wyleci z rąk z wielkim hukiem. Wiecie co? Nie wylatuje. Wątki, które wydawało, się, że były nieistotne, a przez to porzucone bez większego rozwiązania w „Czasie Żniw”, nagle powracają. Bohaterowie poboczni, którzy przez trzy książki byli tłem i powodem do żartów, nagle stają się kluczowymi ogniwami, bez których wszystko może runąć. Uniwersum, które zaczynało od kilku ulic dawnego Oxfordu i (dosłownie) zamkniętej społeczności jasnowidzów, teraz obejmuje znaczą część Europy i tereny za oceanem. Mimo tego rozwoju i stale rosnącej stawki, Shannon nadal panuje nad tym całym chaosem, powoli i sumiennie tkając swoją historię i dołączając kolejne nitki. Jak te wszystkie wątki się jej nie plączą? Nie mam pojęcia. Ale to dopiero początek, jeszcze trzy części przed nami i już nie mogę się doczekać, co nowego autorka nam zaoferuje. Po „Końcu maskarady” niczego nie jestem pewna i nie wiem, czy jestem gotowa na to, co przyjdzie, ale wszystko przyjmę z otwartymi rękami.

                Jeszcze jakiś czas temu byłabym wstrzemięźliwa w osądach i wyznaniach, tak że gdyby ktoś zapytał mnie o ulubionego autora, musiałabym dłużej zastanowić się nad odpowiedzią. Po „Końcu maskarady” utwierdziłam się w przekonaniu, że na Samanthę Shannon zawsze mogę liczyć. Jeszcze nigdy mnie nie zawiodła i wiem, że dostanę coś naprawdę przemyślanego, dopracowanego i przede wszystkim dostarczającego mnóstwo różnorodnej, niegłupiej i niebanalnej rozrywki. Dlatego też niezmiernie cieszę się, że kolejne książki się piszą i istnieje duża szansa, że wszyscy będziemy czekać na nowość od Shannon krócej niż do tej pory, zwłaszcza na kolejny tom „Czasu Żniw”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)