Autorzy: Amie Kaufman,
Jay Kristoff
Liczba stron: 631
Wydawnictwo Moondrive
„Illuminae” nie sprawiło, że myślałam o tej serii
przez cały rok, że nie mogłam doczekać się kontynuacji. Szczerze, dość szybko
przeszłam po książce do porządku dziennego. Jednak gdy ogłoszono wznowienie
akcji- tym razem z „Geminą”, od razu zamówiłam swój zestaw i wręcz nie mogłam
się doczekać, aż złapię książkę w swoje ręce.
Kosmiczna jednostka badawcza Hypatia, która cudem
uratowała się z ataku BeiTechu kieruje się w stronę stacji skoku Heimdall, by
przenieść się bliżej centrum galaktyki i móc poinformować świat o zamachu. Ale
nie ona jedyna kieruje się w stronę stacji. BeiTech nie może pozwolić, by
wszechświat poznał prawdę. Świętowanie dnia Terry, do którego przygotowują się pasażerowie
Heimdall zmienia się w koszmar, a uratować ich mogą tylko córka kapitana stacji
Hanna Donnelly i Nik Malikov- pasażer na gapę, kryminalista i członek mafii.
Jak
wspomniałam, „Illuminae” ani mnie specjalnie nie grzało, ani ziębiło.
Natomiast zdecydowanie przygotowało na kolejne części, bo „Geminę” czytało mi
się o wiele szybciej, a przede wszystkim o wiele przyjemniej. Wydaje mi się, że
może to być właśnie kwestia przyzwyczajenia, ale też czasu, w jakim rozgrywa się cała
powieść. Jest to nie więcej niż jeden dzień, więc między wydarzeniami się po prostu płynie i
łatwiej było mi się we wszystkim rozeznać. To, czy w ogóle możliwe jest, żeby
tyle wydarzyło się w 24 godziny, to już inna sprawa. „Gemina” po prostu nie dała
mi czasu na to, by się długo wdrażać. Powiedziała: „Ryśka, masz tylko dobę, nie
ma czasu Ci wszystkiego tłumaczyć”. I ja to przyjęłam i bardzo dobrze na tym
wyszłam.
Forma
raportów, przesłuchań i zapisów z kamer technicznych nadal nie jest tak bogata
jak narracja prowadzona z centrum wydarzeń: z perspektywy lub bezpośrednio
przez bohatera. Akcja jednak na tyle wciąga, że zwłaszcza po przygotowaniu w
postaci lektury pierwszej części nie zwraca się na to uwagi i odrzuca się na bok ten
brak silnych, osobistych emocji. Poza tym jest to, jak się okazuje,
świetne narzędzie do tworzenia napięcia i wprowadzania elementów zaskoczenia,
często takich, o których w ogóle czytelnik by nie śnił. Czy mogę powiedzieć, że
historia jest oryginalna? Absolutnie nie, jednak autorzy potrafią dość zgrabnie
operować, by nie zanudzić czytelnika, a czasem zaskoczyć go zwrotem akcji o 180
stopni. Obawiam się tylko kierunku, jaki obrała „Gemina”, bo na poruszonych
wątkach już niejedna seria i niejeden autor się wyłożył. Lepiej, żeby „Obsidio" obrało inny temat przewodni albo naprawdę przyłożyło się do przedstawienia w pełni logicznego myślenia.
Mimo wszystko nie można nie zauważyć, że „Gemina” opiera się DOKŁADNIE na tych samych schematach co poprzednia część. Praktycznie z zegarkiem w ręku można odhaczać kolejne elementy historii. Konfrontacja głównych bohaterów: check. Spektakularny początek akcji: check. Pierwszy, drugi, trzeci zwrot akcji: check. Zakończenie książki w połowie konwersacji: check. Nie dziwię się zarzutom, że „Gemina” jest niejako kalką „Illuminae”, bo niestety nią jest. Dlatego też rozumiem, że dla niektórych może być odgrzewanym kotletem i totalnym zawodem, zwłaszcza jeśli porwała ich właśnie ta świeżość i niecodzienność zarówno formy jak i fabuły. W moim przypadku tak się nie stało, przede wszystkim dlatego, że to przy pierwszej części historia mi odrobinę uciekła i nie byłam nią oczarowana na sto procent. Niestety nie zaskakuje ani stylem, ani formą. Ratować ją mogą tylko „nowi” bohaterowie, „nowe” miejsce akcji i „nowa” fabuła. Myślę- i dla niektórych może to być niestety zła wróżba, że „Obsidio” będzie kontynuowało ten schemat i będzie wyglądało jak dwie poprzednie części. Już wam mówię dlaczego.
Solowa twórczość Kristoffa do tej pory mi umykała. Z Kaufman mam za to przeszłość bogatszą o serię „Starbound” współtworzoną z Meagan Spooner. I w tamtej serii jest identyczny „problem”. To znaczy każda książka zbudowana jest na tym samym planie, zmieniają się jedynie główni bohaterowie, którzy i tak w ostateczności nie różnią się od siebie niczym prócz jakichśtam definiujących ich cech czy elementów życiorysu. W sensie każdy z nich ma do opowiedzenia jakąś historię, reprezentuje różne wartości i podejmuje swoje decyzje, ale na tym podstawowym poziomie oni wszyscy są podobni: bardzo odważni, śmiali, wygadani, z podobnym poczuciem humoru. W „Illuminae” jest i będzie identycznie. Co więcej: schematy tej serii i „Starbound” też są łudząco podobne, powiedziałabym nawet że bliźniacze. Oś historii jest różna, natomiast świat zbudowany wokół niej i historia tocząca się wokół tego jednego problemu jest taka sama. „Starbound” i „Illuminae Files” to mogłoby być jedno uniwersum. Dlatego zastanawiam się, ile w „Geminie” i całym cyklu jest z twórczości Kristoffa, a ile z Kaufman. Bo po książce nie czuć, by miała dwóch autorów- i bardzo dobrze, bo nie ma nic gorszego niż nierówny styl i wewnętrzny konflikt w książce. Z drugiej strony brakuje mi tego męskiego pierwiastka, bo gdybym miała obstawiać w ciemno, powiedziałabym, że jest to seria zdecydowanie napisana przez kobietę. Sięgnęłam po „Illuminae” między innymi ze względu na „Starbound”. Jeśli lubicie ten klimat, to obie serie nawzajem Wam polecam, chociaż radziłabym je czytać w lekkim odstępie czasowym, bo możecie się po prostu znudzić jak każdym wałkowanym w literaturze motywem. I wyrokuję, że tak jak przy trylogii „Starbound” hype skończył się na pierwszym tomie, tak i z „Illuminae Files” entuzjazm może spadać z każdą kolejną częścią (na całe szczęście dla serii jest ich tylko trzy).
Mimo wszystko nie można nie zauważyć, że „Gemina” opiera się DOKŁADNIE na tych samych schematach co poprzednia część. Praktycznie z zegarkiem w ręku można odhaczać kolejne elementy historii. Konfrontacja głównych bohaterów: check. Spektakularny początek akcji: check. Pierwszy, drugi, trzeci zwrot akcji: check. Zakończenie książki w połowie konwersacji: check. Nie dziwię się zarzutom, że „Gemina” jest niejako kalką „Illuminae”, bo niestety nią jest. Dlatego też rozumiem, że dla niektórych może być odgrzewanym kotletem i totalnym zawodem, zwłaszcza jeśli porwała ich właśnie ta świeżość i niecodzienność zarówno formy jak i fabuły. W moim przypadku tak się nie stało, przede wszystkim dlatego, że to przy pierwszej części historia mi odrobinę uciekła i nie byłam nią oczarowana na sto procent. Niestety nie zaskakuje ani stylem, ani formą. Ratować ją mogą tylko „nowi” bohaterowie, „nowe” miejsce akcji i „nowa” fabuła. Myślę- i dla niektórych może to być niestety zła wróżba, że „Obsidio” będzie kontynuowało ten schemat i będzie wyglądało jak dwie poprzednie części. Już wam mówię dlaczego.
Solowa twórczość Kristoffa do tej pory mi umykała. Z Kaufman mam za to przeszłość bogatszą o serię „Starbound” współtworzoną z Meagan Spooner. I w tamtej serii jest identyczny „problem”. To znaczy każda książka zbudowana jest na tym samym planie, zmieniają się jedynie główni bohaterowie, którzy i tak w ostateczności nie różnią się od siebie niczym prócz jakichśtam definiujących ich cech czy elementów życiorysu. W sensie każdy z nich ma do opowiedzenia jakąś historię, reprezentuje różne wartości i podejmuje swoje decyzje, ale na tym podstawowym poziomie oni wszyscy są podobni: bardzo odważni, śmiali, wygadani, z podobnym poczuciem humoru. W „Illuminae” jest i będzie identycznie. Co więcej: schematy tej serii i „Starbound” też są łudząco podobne, powiedziałabym nawet że bliźniacze. Oś historii jest różna, natomiast świat zbudowany wokół niej i historia tocząca się wokół tego jednego problemu jest taka sama. „Starbound” i „Illuminae Files” to mogłoby być jedno uniwersum. Dlatego zastanawiam się, ile w „Geminie” i całym cyklu jest z twórczości Kristoffa, a ile z Kaufman. Bo po książce nie czuć, by miała dwóch autorów- i bardzo dobrze, bo nie ma nic gorszego niż nierówny styl i wewnętrzny konflikt w książce. Z drugiej strony brakuje mi tego męskiego pierwiastka, bo gdybym miała obstawiać w ciemno, powiedziałabym, że jest to seria zdecydowanie napisana przez kobietę. Sięgnęłam po „Illuminae” między innymi ze względu na „Starbound”. Jeśli lubicie ten klimat, to obie serie nawzajem Wam polecam, chociaż radziłabym je czytać w lekkim odstępie czasowym, bo możecie się po prostu znudzić jak każdym wałkowanym w literaturze motywem. I wyrokuję, że tak jak przy trylogii „Starbound” hype skończył się na pierwszym tomie, tak i z „Illuminae Files” entuzjazm może spadać z każdą kolejną częścią (na całe szczęście dla serii jest ich tylko trzy).
W
moim przypadku „Gemina” okazała się miłym zaskoczeniem, bo mimo że nie
wyczekiwałam jej zbyt intensywnie, okazała się przyjemną lekturą i
powiedziałabym nawet, że dzięki niej cała seria zyskała w moich oczach. Przez
historię się płynie, choć dalej zalecam czytanie fragmentów raczej dłuższych
niż krótszych, żeby nie wybijać się z atmosfery. Forma i wydanie książki może nie zaskakuje, ale dalej zachwyca jak przy poprzedniej części, zwłaszcza rysunki z pamiętnika (btw. projektu
Marie Lu). Cenię za spójność serii w stylu. Mam tylko nadzieję, że rzeczywiście
jest to kwestia oryginalnego stylu Amie Kaufman, a nie tylko „umiejętność” pisania jednej historii. Żeby to ocenić czekam na „Obsidio” a także na kolejne
projekty obu autorów, bo jak na razie robią całkiem dobrą robotę.
Czy „Gemina” się Wam spodoba, to zależy od tego, jak bardzo i za co polubiliście „Illuminae” oraz czego byście oczekiwali od kontynuacji. Jeśli chcecie kontynuacji historii i formy z pierwszej części to powinniście „Geminę” polubić. Jeśli czekacie na kolejne odkrycie fabularne czy stylistyczne, jeśli czekacie na zaskakujący powiew świeżości, możecie się od książki odbić.
Czy „Gemina” się Wam spodoba, to zależy od tego, jak bardzo i za co polubiliście „Illuminae” oraz czego byście oczekiwali od kontynuacji. Jeśli chcecie kontynuacji historii i formy z pierwszej części to powinniście „Geminę” polubić. Jeśli czekacie na kolejne odkrycie fabularne czy stylistyczne, jeśli czekacie na zaskakujący powiew świeżości, możecie się od książki odbić.
Przeczytam, bo kocham Kristoffa <3 Więc dla mnie mógłby napisać nawet instrukcję obsługi kapciarki i też byłabym szczęsliwa.
OdpowiedzUsuń