Autorzy: Amie Kaufman,
Jay Kristoff
Liczba stron: 585
Wydawnictwo Moondrive
Od jakiegoś czasu jest tak, że na przełomie czerwca i
lipca moje myśli zawraca jedna konkretna seria. W tym roku prawdopodobnie stało się to po raz ostatni, gdyż 19 lipca światło dzienne ujrzała polska wersja
ostatniego tomu trylogii „Illuminae Files” czyli „Obsidio”.
W tym momencie muszę ostrzec tych, którzy mają dopiero zamiar zapoznać się z serią i unikają wszelkich spoilerów jak ognia. Jeśli nie chcecie nic wiedzieć o fabule „Obsidio”, nie czytajcie recenzji, a przynajmniej akapitów oznaczonych soczystym [SPOILERY].
W tym momencie muszę ostrzec tych, którzy mają dopiero zamiar zapoznać się z serią i unikają wszelkich spoilerów jak ognia. Jeśli nie chcecie nic wiedzieć o fabule „Obsidio”, nie czytajcie recenzji, a przynajmniej akapitów oznaczonych soczystym [SPOILERY].
Asha Grant miała pecha, wybierając Kerenzę IV jako
miejsce, do którego ucieknie przed przeszłością. Nie dość, że tylko cudem uszła
z życiem podczas inwazji BeiTechu na nielegalną kolonię, to jeszcze chłopak, o
którym tak usilnie próbowała zapomnieć, przybywa na jej planetę wraz z
okupantami. Tymczasem zdziesiątkowana kolonia okazuje się być jedynym ratunkiem
dla ludzi, którzy siedem miesięcy wcześniej z niej uciekali. Uwięzieni po złej
stronie kosmosu ocaleni z Hypatii i Heimdall muszą jak najszybciej wrócić na
Kerenzę by przeżyć, opowiedzieć swoją historię i domagać się sprawiedliwości. A
przeszkadzać w tym będą tradycyjnie: przeludnione statki kosmiczne,
skonfliktowane dowództwo i… AIDAN.
„Obsidio” miało potencjał, by wyrwać się ze schematu,
który zarzucano „Illuminae” i „Geminie”. Była to na przykład jedyna szansa, by
osadzić akcję na twardej ziemi, a nie w kosmosie, gdzie bohaterowie zamiast
walczyć o życie w zamkniętej przestrzeni promów, muszą przechytrzyć okupantów:
walczyć o swoje lepsze życie, a przynajmniej o uprzykrzenie życia BeiTechowi.
Do tego główni bohaterowie postawieni są po dwóch stronach barykady i można się
spodziewać, że w jakiś sposób trzeba doprowadzić do sytuacji, w której łączą
siły. Finalnie mogło z tego wyjść coś w stylu „Kosogłosa” Suzanne Collins,
który znacznie różni się od swoich poprzedniczek i nawet jeśli nie była to moja
ulubiona część, to wnosiła pewnego rodzaju urozmaicenie do znanego czytelnikowi
świata. Niestety „Obsidio” poszło w nieco inną stronę, która w tym przypadku
jest spodziewana i powtarzalna, czego bardzo żałuję.
W tym miejscu właściwie mogłabym skierować Was do
poprzednich dwóch recenzji i zamknąć temat, ponieważ problem jest niestety ten
sam, co ostatnio. Znowu wrócę tu do psioczenia o „Geminie” i „Starbound”.
Głównym problemem finału „Illuminae Files” jest stałe powracanie do poprzednich
części, które nie pozwala na rozwinięcie fabuły „Obsidio” samej w sobie. Mam
wrażenie, że dużo więcej czasu poświęcono znanym już bohaterom, zwłaszcza Ezrze
i Kady, a Asha i Rhys, którzy powinni wieść prym w tej części, istnieją w
książce tylko dlatego, że tak trzeba, żeby trzymać się schematu. Niestety, nie
robi to dobrze ani nowym bohaterom, którzy są jednowymiarowi i bez charakteru,
ani tym już znanym, ponieważ dalej nie wiemy o nich nic. Jest to wielka szkoda,
bo każdy z siedmiu członków Grupy Illuminae, a także bohaterowie poboczni, jak
choćby Leanne Frobisher- jakby nie było: główna antagonistka, i świeżo poznana Katya Kowalska to postacie o ciekawie
zarysowanym charakterze i jeszcze ciekawszej przeszłości. Niestety mam
wrażenie, że autorzy zachłysnęli się pomysłem na narrację, a potencjału postaci
nie zdążyli albo nawet nie próbowali wykorzystać.
Od lektury minęło w sumie niewiele czasu, a ja już
nie pamiętam z „Obsidio” nic prócz najgłówniejszych wydarzeń. Niestety przy
nich też nie mogę powiedzieć, że były wyjątkowo ekscytujące czy świeże. Były po
prostu ważniejsze dla fabuły, ale zupełnie nie zaskoczyły. A to dlatego, że
autorzy stosują dokładnie te same cliffhangery co zawsze. W momencie, gdy po
raz kolejny czyta się, że któryś z głównych bohaterów podejmuje idiotyczną,
brawurową i potencjalnie śmiertelną decyzję, przestaje się zwracać na to uwagę,
gdyż i tak wiadomo, że Kristoff i Kaufman w jakiś sposób uratują naszych
ulubieńców, abyśmy nie musieli oglądać zbytecznej, rozrywającej serduszko
tragedii. W ramach rekompensaty zawsze można dodać kolejny napad szaleństwa AIDANA,
który wpadnie na pomysł zamordowania tysięcy niepotrzebnych bezimiennych ludzi.
Czy moje słowa można uznać za spojler? Jeśli jesteście ludźmi, którzy znają
poprzednie dwie części, to prawdopodobnie i tak się tego spodziewacie. A mnie,
nie ukrywam, cały ten schemat już trochę denerwuje i nudzi i nie mam ochoty
zbyt się rozdrabniać nad sytuacją.
Problem jest też taki, że główny zwrot akcji „Obsidio” wypada bardzo blado w porównaniu z poprzednimi częściami. W „Illuminae” plot twistów było naprawdę sporo, choćby kulminacyjna, samobójcza akcja Alexandra. „Gemina” miała swoje światy równoległe, których tak się obawiałam w kontynuacji (niepotrzebnie, bo temat praktycznie w ogóle nie wraca). A w „Obsidio”? Owszem, jest ostateczne starcie między BeiTechiem a ocalałymi, gdzie szala zwycięstwa kilkukrotnie zmienia pozycję, ale nie jest ono bardziej ekscytujące niż pojedynki z poprzednich tomów. Zaskakująco przeciętne jak na finał tak rozdmuchanej, brawurowej historii. Już zapisy ze sprawy sądowej z początku i końca „Geminy” mają w sobie więcej emocji niż kulminacja, która powinna wgnieść czytelnika w fotel i rozmazać po podłodze.
Dużo mniej istotnym, a jednak bardzo mnie
denerwującym aspektem tej książki jest jej oprawa graficzna. Co jak co, ale nie myślałam, że przy tej serii będę narzekać na warstwę wizualną, która skradła serce czytelnikom na całym świecie i aż prosi się o ciągłe sesje zdjęciowe. Nawet nie wiecie,
jaką miałam minę, gdy okazało się, że „Obsidio” nie pasuje do poprzednich
tomów. Zrozumiałabym, gdyby seria była wznowiona po latach przez inne
wydawnictwo, jednak tutaj książki były wydawane z roku na rok. Co gorsza, ta
zmiana nie jest wcale tak znacząca, co jeszcze bardziej mnie denerwuje. Czy nie
można było zostać przy białej okładce, zamiast wrzucać ten co prawda ciekawy,
ale zupełnie niepasujący do całokształtu odcień ciepłej szarości? Jak ja mam
teraz ładne zdjęcie na Instagrama zrobić?
Trochę szkoda, że „Obsidio” trzyma aż tak równy
poziom całej serii. Co prawda dziwne byłoby stwierdzenie, że przy gorszej
jakości książka i cała trylogia tylko by zyskała, ale brak jakichkolwiek
znaczących różnic między tomami rozczarowuje i przede wszystkim nudzi. Książki „Illuminae
Files” to potężne cegły, które dodatkowo nie ułatwiają czytania swoją warstwą
wizualną. Jeśli do tego dochodzi monotonna, pseudodynamiczna fabuła, można się od
serii odbić. Dlatego nie mogę niestety powiedzieć, że czytanie całości bez
żadnej przerwy między tomami była niezwykle fascynująca. Myślę, że przy
lekturze trzymały mnie przede wszystkim moje przyzwyczajenia czytelnicze, a
także świadomość, że trudno będzie wrócić do serii po dłuższej przerwie ze
względu na jej oryginalny sposób narracji.
Zawsze jestem zdania, że jeśli jest się ciekawym, to
trzeba spróbować. Dlatego jeśli nie czytaliście do tej pory żadnej części,
warto zacząć „Illuminae” i sprawdzić na własnej skórze, a potem ewentualnie
kontynuować lub porzucić serię. Osobom, które zawiodły się na „Geminie”, ale pokładały
nadzieje w trzeciej części, lekturę „Obsidio” raczej odradzam. Nie znajdziecie
tu nic nowego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)