20:57

Kość niezgody w Echelonie... 30 Seconds To Mars "America"


Tytuł: „America”
Autor: 30 Seconds To Mars
Data premiery: świat: 6 kwietnia 2018
Gatunek: alternative/indie
Czas trwania: 42:12
Wytwórnia: Interscope Records

            Moim pierwszym i jak na razie jedynym pełnowymiarowym tekstem dotyczącym muzyki była recenzja albumu „Love, Lust, Faith+Dreams” 30 Seconds To Mars. Między innymi dlatego nie zamierzałam pisać nic większego o „America”, zanim nie pojawi się notka o innym artyście. Tak się jednak złożyło, że od wakacji, a dokładnie od wydania „Walk On Water” po prostu żyłam tą płytą. Później doszła wiadomość o europejskiej trasie koncertowej, udany zakup biletów do Łodzi, dyskusje na fanowskich grupach, premiery kolejnych piosenek…I w końcu premiera krążka. Pierwsze odsłuchanie i notatki same zaczęły się pisać, w głowie krążyły mi pełne zdania, które napisałabym w recenzji. Nie mogłam się oprzeć. Nie mówiąc już o wrażeniach po koncercie, które do tej pory się mnie trzymają i nie chcą odejść. Przed Wami zatem moja opinia o najnowszym dziecku Leto, Leto i Milicevica, a także krótka relacja z łódzkiego koncertu. Potraktujmy to jako reaktywację bloga, reaktywację działu muzycznego i mój sposób na wyjście z pokoncertowej depresji.




            Z każdą kolejną płytą zawsze podnoszą się głosy, że zespół się zmienił, że to już nie są „starzy Marsi”, że ludzie mają dość popowych, syntezatorowych brzmień w „rockowej” kapeli. Trzeba przyznać, że jest to oczywiście prawda. Coś od „This Is War” zaczęło się zmieniać, nawet sama narzekałam na to przy „Love, Lust, Faith and Dreams”. Tyle że przy słuchaniu „America” doszło do mnie, że 30 Seconds To Mars nigdy tak naprawdę nie trzymało się jednego konkretnego gatunku. Nigdy nie było dwóch płyt w tym samym stylu i z każdym kolejnym krążkiem brzmienie traciło trochę rockowego pazura, brudu i niechlujnego krzyku. „A Beautiful Lie” jest o wiele łagodniejsze i czystsze niż debiutancki album, podobnie działo się z kolejnymi wydaniami. Być może dlatego też tak przychylnie patrzę na najnowsze dziecko zespołu. Co więcej, do najnowszego krążku o wiele szybciej zapałałam sympatią niż stało się to przy „Love, Lust, Faith and Dreams” - prawie natychmiast kliknęło między mną i utworami. Oczywiście są te lepsze i gorsze, ale miałam znacznie mniej do zarzucenia tej płycie niż jej poprzedniczce.


            Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że „America” jest o wiele bardziej podobna do poprzednich wydań niż się wydaje, zwłaszcza druga część. Ma znacznie więcej wspólnych motywów i cech niż na przykład dwie pierwsze płyty dzielą między sobą. „Monolith” to kontynuacja „Escape”, Birth” czy „Pyres Of Varanasi” i aż dziwię się, że nie jest to kawałek otwierający płytę.  „Live Like A Dream” ze swoimi chórkami, optymizmem i bijącą energią od razu mnie kupił, przywodząc na myśl „Closer To The Edge” i „Do or Die”. I słusznie, bo na ten moment wiemy już, że rzeczywiście ma stanowić kontynuację tych kawałków, również w postaci klipu. Podobna sytuacja jest również przy „Great Wide Open”. „Down Will Rise” jest piosenką dużo bardziej intrygującą i niepokojącą, ale wystarczyło dodać motyw szepczącej po francusku pani, by w głowie kliknęła aluzja, choćby do „Northern Lights” czy „Night of the Hunter”. A im dłużej słucham 30 Seconds To Mars- nie ważne, czy każdej płyty z osobna, czy losowych piosenek, dostrzegam dużą konsekwencję i jestem jednocześnie zaskoczona oraz pełna podziwu, że zespół potrafi jednocześnie zmieniać swoje brzmienie, a z drugiej ta zmiana jest diametralna tylko powierzchownie. Zupełnie jakby najpierw chcieli zaszokować, wzbudzić dyskusje, a nawet głośne wzburzenie po to, by z każdym kolejnym odsłuchaniem publika mogła dojść do wniosku, że ta zmiana nigdy nie jest aż tak szokująca.


 Fanom będącym z zespołem od początku ten wspólny mianownik może się nie podobać, ale mi jako osobie, dla której pierwszym spotkaniem z 30STM było „This Is War” ta spójność w ogóle nie przeszkadza, a wręcz bardzo się podoba. Do muzyki zespołu nie przyciągnęły mnie mocne gitarowe brzmienia, zdzieranie gardła przez Jareda, zagłuszająca wokal moc basów czy wymyślne gitarowe riffy. Ja w Marsach pokochałam nieposkromioną energię bijącą z muzyki, entuzjazm zespołu i fanów, mocny i być może prosty rytm, który każdy złapie w lot, dzięki czemu tłum na koncertach może w pełni uczestniczyć w wydarzeniu, śpiewać, bawić się i być częścią jednej wielkiej rozśpiewanej publiczności. A to „America” daje, bo pełnymi garściami bierze ze swoich poprzedniczek, dorzucając jeden czy dwa utwory, które może bardziej przystoją klubowym rytmom niż alternatywnemu zespołowi, ale które tylko podbijają energię i aż zmuszają do skakania i śpiewania na cały głos. Być może dlatego też jedną z moich ulubionych piosenek jest Rescue Me, przy której po prostu nie można usiedzieć spokojnie. Gdyby takie kawałki puszczali w klubach, nie wychodziłabym z nich cały weekend.


            Obok znanych z poprzednich płyt klimatów i motywów pojawia się ta druga, „mroczniejsza” strona. Niezwykle intensywna, trochę niepokojąca, powiedziałabym seksowna. Tutaj hormony aż buzują. „Love Is Madness” to jedna z najbardziej seksownych rzeczy, jakie ostatnio słyszałam. Mam ciarki za każdym razem i bardzo się cieszę, że duet Leto z Halsey, w który niezbyt wierzyłam, udał się aż tak dobrze. I to przejście z „Monolith” do „Love Is Madness” - nie tak płynne jak Winter’s Ball” i „Helpless” w „Hamiltonie” (które wśród fanów Broadwayu jest już tak memiczne, że aż kultowe), ale dalej robi wrażenie i wprowadza dodatkową spójność w albumie. „One Track Mind” nie jest moim ulubieńcem, ale nie mogę powiedzieć, że nie buduje żadnych emocji, że jest nijaki i mdły. Muszę też przyznać, że zdecydowanie wolę wersję z A$AP Rocky niż bez i bardzo się zdziwiłam, słuchając po raz pierwszy fizycznego krążka, gdzie rapera niestety zabrakło (dosłownie przesłuchałam piosenkę trzy razy z rzędu, żeby upewnić się, że jednak nie przeoczyłam artysty). Trochę później mamy „Hail To The Victor”, piosenkę, która jednocześnie wywołuje lekki niepokój i porywa do wybijania rytmu i krzyczenia za wokalistą. No i „Rider” - kawałek na zakończenie płyty i na zakończenie koncertu na Monolith Tour- idealny finał.



            Od całości najbardziej odstaje „Remedy”: według wielu najlepsza piosenka całego albumu. Nie mogę znaleźć podobieństwa w całej dyskografii zespołu i chyba właśnie ta różnica sprawiła, że piosenka nie podeszła mi od razu. Jednak już za drugim-trzecim odsłuchaniem doceniłam ten klimat i żałuję, że Shannon postanowił na razie twardo odmawiać wykonywania utworu na żywo. Z niecierpliwością czekam na jakiś akustyczny wykon, zwłaszcza, że od strony zespołu padło już legendarne „soon”.


            Od początku wiedziałam, że kupię płytę: choćby z sentymentu, chęci posiadania pełnej kolekcji czy potrzeby wspierania bądź co bądź swojego ukochanego zespołu. Teraz wiem, że na pewno nie będę żałować tego zakupu. Im bliżej premiery „Americi”, tym większe wątpliwości miałam, jednak w momencie włączenia „Walk On Water” (piosenki, którą przecież znałam już bardzo dobrze) wiedziałam, że będzie dobrze. I jest dobrze. Ja jestem bardzo zadowolona i mam nadzieję, że informacje o „zaprzestaniu wydawania albumów” to tylko takie gadanie mające na celu wypromować najnowszy krążek. 30 Seconds To Mars żyją, mają się nieźle i na nowo zagościli w moim sercu.

według mnie:
najlepsze utwory: Love Is MadnessHail To The VictorRescue Me
słabsze kawałki: Dawn Will Rise”, „Rider

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)