Tytuł: „Love, Lust, Faith and Dreams”
Autor: 30 Seconds To
Mars
Data premiery: świat:
17 maja 2013, Polska: 21 maja 2013
Gatunek: rock alternatywny
Czas trwania: 44:50
Wytwórnia: Virgin
Records
Zabierałam się do tej recenzji praktycznie od maja. Wstyd
się przyznać, ale dopiero niedawno przesłuchałam całą płytę z uwagą. Wcześniej
były to pojedyncze piosenki, fragmenty kawałków lub płyty, a chciałam zasiąść
raz a dobrze, przesłuchać wszystko po kolei, by mieć jakieś porównanie i
spokojnie wszystko przemyśleć. Czy najnowsza płyta Marsów wzbudziła we mnie
miłość i pożądanie kupna krążka? Czy wiara, którą żywiłam z tą płytą mnie nie
zawiodła? Czy spełniła moje marzenia o czwartym krążku mojej ulubionej kapeli?
Płyta nie jest zła. Większość piosenek przypadła mi
do gustu od razu i zagościły na mojej playliście na dłużej. Nie mogę jednak
powiedzieć, że „Love, Lust, Faith+ Dreams” jest arcydziełem, które 30 Seconds
To Mars pragnęło stworzyć. Nie pobiło ukochanego przeze mnie „This Is War”, a i
dwie wcześniejsze płyty wydają się mieć więcej charakteru niż najnowsza, mimo
że nie obeznałam się jeszcze z nimi dogłębnie. Mogę zrozumieć to, że „LLF+D”
nie przebiło trzeciego krążka: mam do niego sentyment, było to w końcu moje
pierwsze spotkanie z Marsami, pierwsza przesłuchana i uwielbiona przez mnie
płyta w całości i mimo że kawałki z niej, jak i z poprzednich albumów ostatnio
ustępują miejsca tym najnowszym, to nie jest to jednak dowód, że są od nich
gorsze. Myślę, że nastąpiło tu pewne „przemęczenie materiału”: oczywiście nadal
ich słucham i bardzo lubię i są one o wiele lepsze, ale znam je już tyle czasu,
słuchałam ich na okrągło itd. Ujawnia się tu teraz moja skłonność do wałkowania
jednej piosenki co najmniej kilkanaście razy z rzędu, mimo świadomości, że
przez coś takiego piosenka może się przejeść. Też tak macie, że jednocześnie
nie chcecie za szybko znudzić się piosenką i próbujecie nie słuchać jej całymi
dniami, ale starania i tak nic nie dają i odtwarzacie ją wciąż i wciąż? Jeśli
tak, to powinniście mnie rozumieć. Tak jest zawsze, więc nie dziwię się, że
„mam fazę” na nowe piosenki 30STM, nawet jeśli daleko im do mistrzostwa. Świeży
powiew, nowość i te sprawy.
Trochę mnie zmartwiło, że piosenki są tak krótkie. W
porównaniu z tymi z „This Is War” nie porażają. Aż czasem szkoda, że jakiś
kawałek kończy się po marnych trzech minutach, gdy na przykład rewelacyjny
„Hurricane” cieszył ucho ponad sześć minut. Wyobrazicie sobie, że najdłuższa
piosenka z „LLF+D”- „City Of Angels”- trwa ledwo pięć minut, przy czym jest to
ewenement wśród reszty dwu-, trzy- i czterominutowych kawałków? Przez to
różnicę widać i na długości całego krążka: ponad piętnaście minut! Mogło to być
dodatkowe trzy pięciominutowe lub pięć (!) krótkich trzyminutowych dodatkowych
piosenek! Fani byliby zadowoleni, ja byłabym zadowolona (trzy dodatkowe nuty do
maltretowania na komórce, w Internecie czy gdzieś tam jeszcze- to dopiero coś!).
Całe szczęście, że ta najdłuższa piosenka jest
przynajmniej jedną z lepszych na płycie. Przynajmniej jest czego posłuchać,
przynajmniej można się uraczyć głosem Jareda, a okazji do tego jest mniej niż
na poprzednich płytach i nie mówię tu tylko o krótszym czasie trwania piosenek.
Mowa tu o wyjątkowo dużej ilości utworów instrumentalnych. Na dwanaście, które
znalazły się na płycie, można do nich zaliczyć „aż” dwa: „Pyres Of Varanasi”
(choć daje tam o sobie znać jakiś Hindus, ale młodszego Leto ni hu hu) i
„Convergence” (gdzie nie znajdziemy już żadnego wokalu). Do tego można dodać
dwa kolejne utwory, gdzie Jared, owszem, pojawia się, ale jest to kilka
skleconych wersów, nie więcej niż minuta wokalu. Przy czym pozostałe osiem
piosenek również ma wiele wstępów, przygrywek i solówek. Gdyby tak policzyć,
ile z tego wszystkiego stanowi wokal, to nie byłaby to porażająca liczba. Mogło
być o wiele lepiej, ale i tak nie jest źle.
"Up In The Air" |
W „Love, Lust, Faith and Dreams” brakuje mi
porządnego kawałka z fajnym tempem, a o większości piosenek można powiedzieć,
że niemal wloką się jak flaki z olejem. Nawet „Up In The Air”, które jest
trochę „żywsze”, mogło być jeszcze bardziej dynamiczne. Wiem, że mogłoby być,
bo jakimś cudem zaraz po premierze znalazłam ciutkę szybszą wersję i mówię Wam-
jest różnica. O „Northern Lights” nie wspomnę, bo też słyszałam wersję szybszą
(nawet nie wiem, jak to możliwe) i tu różnica jest jeszcze bardziej porażająca.
Niestety działa ona na niekorzyść. Najbardziej dynamicznym kawałkiem płyty
pozostaje „Conquistador” i pod tym względem jest on najlepszą piosenką na całym
krążku.
Zawiedzie się też ten, który czekał na jakieś
mocniejsze brzmienie. Najnowsza płyta Marsów na tej płaszczyźnie nie może
równać się z poprzedniczkami, ale chyba wszyscy byliśmy tego świadomi po
premierze „Up In The Air”. A jest to jedna z najbardziej mocnych nut, obok
„Conquistador” i „The Race”. Bardzo fajnym, dynamicznym i według mnie jednym z
najlepszych kawałków jest „Do Or Die”, a razem z „Bright Lights”i „City Of
Angels” są piosenkami lekkimi i przyjemnymi, pozbawionymi jednak wszelkiego
mroku i tajemniczości. To zapewniają nam może nie mocniejsze, ale budujące
napięcie i powodujące u mnie gęsią skórkę „End Of All Days”, „Northern Lights”,
„Birth” i „Depuis Le Debut”- niewątpliwie mają w sobie to coś, nawet jeśli nie
porażają wyżej wymienioną długością czy popisami wokalnymi. Trzeba zwrócić
uwagę zwłaszcza na dwa ostatnie: „Birth” jako pierwsza piosenka na płycie
idealnie otwiera cały krążek, od razu budując napięcie, a nie mogło być chyba
lepszego zakończenia niż „Depuis Le Debut”, który to napięcie utrzymuje, jeśli
nie podwyższa. Piosenka sprawia, ze jeszcze długo „LLFD” zostanie w pamięci.
Strach pomyśleć, co by było, gdyby zespół rozbudował je do „pełnoprawnych”
piosenek. Oczywiście, jeśli by ich nie sknocili, w co akurat wątpię. ;)
Polska Echelonka "otwierająca" klip do "Do Or Die" |
kadr z "Up In The Air"- -podobno właścicielką oka jest... sama Natalia Siwiec |
Gdybym teraz miała wybierać, czy kupię „This Is War”,
czy „Love, Lust, Faith and Dreams”, bez wątpienia wybrałabym tę pierwszą. Jeśli
miałabym wybierać między wcześniejszymi- nie wiem. Oczywiście starałabym się
kupić wszystkie od razu, ale to już inna sytuacja. ;) Powtórzę się: arcydzieło
to to nie jest, ale nie powiedziałabym też, że to totalny gniot. Może trochę za
bardzo odeszli od klimatu poprzednich krążków, ale mnie nie zawiedli. Po prostu
płyta nie jest ani dobra, ani zła, jest inna i tego się trzymajmy. I miejmy nadzieję,
że to nie ostatni album zespołu. Ja z niecierpliwością czekam na nowe
teledyski, nowe krążki i nowe koncerty w Polsce.
To prawda,że piosenki są za krótkie. Wydaje mi się,że poprzednia płyta była lepsza.
OdpowiedzUsuń