18:19

Ed Sheeran „=”(Equals)


 


Tytuł: „=”(Equals)

Autor: Ed Sheeran

Data premiery: świat: 29 października 2021

Gatunek: pop

Czas trwania: 48:30

Wytwórnia: Asylum  Records

 


Myślałam, że faza na Eda Sheerana już dawno mi przeszła. W ostatnich latach pomijałam właściwie każdą jego piosenkę na playliście i nawet nie próbowałam zdobyć biletów na warszawski koncert. Jednak przy premierze nowego albumu „=” ciekawość zaczęła rosnąć i zdałam sobie sprawę, że właściwie pasuje to do wzoru wzrostów i spadków mojej uwagi w przeszłości: coś się dzieje, nadstawiam ucha, a gdy wszystko cichnie, cichnę i ja.  Więc kto wie: może zajawka na jego piosenki mi wróci. I tu pojawia się szereg powracających pytań: czy dostaliśmy starego, dobrego Sheerana z gitarą i looperem, czy może poszedł w stronę „Bad Habits”, które różni się od reszty dotychczasowego repertuaru? Czy Ed- świeżo upieczony mąż i ojciec- znowu będzie narzekał, że dziewczyny nie lubią takich porządnych chłopców, co często jest głównym zarzutem do jego twórczości? No i prawdopodobnie najważniejsza kwestia: czy dostaniemy kolejną piosenkę, która przez najbliższe lata będzie ślubnym wyborem numer jeden?

Gdybym miała podsumować strukturę albumu „=” jednym słowem, byłoby to: huśtawka. Piosenki swoim klimatem skaczą ze skrajności w skrajność. Otwierający utwór „Tides” jest takim starym dobrym Edem Sheeranem: mocne bicie na lekko rozstrojonej gitarze, szantowe brzmienie przełamane spokojnymi refrenami a capella. Następujące po nim „Shivers” aż uderza innością i dopiero w takim bezpośrednim porównaniu widać, jak pierwsze single różnią się od poprzednich utworów. Sytuacja się powtarza i razem z „First Times” cofamy się klimatem do jeszcze wcześniejszych albumów i utworów jak „The A Team” czy  „Lego House”. Następne w kolejce „Bad Habits” już znałam, a mimo to nadal mnie zaskoczyło swoją „nowoczesnością” i „tanecznością”. Potem znowu robimy woltę i wracamy na stare śmieci. Niestety cały ten zabieg zaskakuje i cieszy może przez pierwsze dwie pary, potem przy kolejnych zestawionych kontrastowo piosenkach spodziewamy się zmiany klimatu i czar pryska, zwłaszcza gdy różnice te coraz bardziej się zacierają i zamiast dostać coś świeżego i nieznanego, powoli wpływamy na znane już wszystkim wody: tak znane, że przy pierwszym odsłuchu albumu pierwsza połowa angażowała mnie i zachęcała do przemyśleń i notatek, druga niestety zlała się w jedno i praktycznie nic z niej nie zapamiętam.


Zdziwiło mnie, jak dużo utworów z „=” jest dynamicznych, tanecznych, wręcz klubowych. Na poprzednich płytach nie brakowało szybkich, rytmicznych kawałków z nieraz zaskakującymi i wręcz egzotycznymi rytmami, jednak z Edem Sheeranem bardziej kojarzą mi się romantyczne ballady nadające się jako wolniaczki albo wcześniej wspomniane pierwsze tańce na ślubach. Takie „Collide” na przykład jest utworem bardziej w stylu: impreza się rozkręca, jest romantycznie, ale nie rzewnie. Inną piosenką zaskakująco letnią, lekką i podrywającą do tupania nóżką jest „Overpass Graffiti” zachowana w modnym ostatnio stylu nawiązującym do tanecznych kawałków z lat 80. i 90. Szybko jednak i– jak ustaliliśmy– tradycyjnie już nastrój ten szybko ustępuje miejsca swojemu totalnemu przeciwieństwu. „The Joker and The Queen” to najwolniejsza propozycja: smętna balladka z plumkającym leniwie pianinem i szepcącym, łamiącym się wokalem. Zdecydowanie najmniej przypadła mi ona do gustu i choćby miała najpiękniejszy, najbardziej wzruszający tekst na świecie, na mojej playliście idzie do pominięcia. Podobna sytuacja ma się z drugim tego typu kawałkiem: emocjonalne, smutnawe „Visiting Hours” mimo pięknego i nieobcego mi przekazu po prostu do mnie nie trafiło. Radosny, roztańczony Sheeran to najwidoczniej to, czego mi teraz potrzeba.

Piosenka „Leave Your Life” być może na początku nie robiła na mnie wrażenia, jednak z każdym kolejnym odsłuchaniem odkrywam w niej coś nowego. Prostota, powtarzalność elementów i mocny rytm zapowiadają, że będzie to idealna koncertowa piosenka, która pozwoli Sheeranowi na pokazanie swoich umiejętności z looperem. Istnieje szansa, że przy występie na żywo spodoba mi się jeszcze bardziej, podobnie jak to było z „Bloodstream”, które na albumie było miłym średniaczkiem, a dopiero po wersji live w pełni je doceniłam. Koncertowy potencjał od razu natomiast czuć w „Stop the Rain”. Piosenka wręcz momentami brzmi jak wersja koncertowa: oszczędny aranż z mocnym rytmem i wyraźną gitarą, lekko styrany, krzyczący wokal, oczywiście wszystko odpowiednio podczyszczone, ale nie sterylne i także nadające się pod chłopa z gitarą, stacją zapętlającą i niczym więcej.

„2step” też wraca do ery „X”, gdzie Ed „nie jest raperem, ma po prostu flow”. Tekst ścieli się gęsto, nie zakłócany niczym oprócz prostego beatu i zapętlonej gitary. Refren z kolei przypomina mi jego ostatnią płytę z innymi artystami, która (sama się sobie zdziwiłam) po czasie bardzo przypadła mi do gustu i jest idealna do niezobowiązującego pokiwania się do rytmu.

„Love In Slowmotion” jest największym pretendentem do ślubniaczka albumu. Mimo tytułu nie jest to co prawda typowy wolniaczek, ale mamy miłość, metrum na trzy czwarte też się zgadza, więc można spokojnie otworzyć tą piosenką weselne harce. Być może nie jest tak rzewnie i romantycznie jak przy „Perfect”, „Thinking Out Loud” czy „How Would You Feel” i pewnie wielu innych kawałkach w dorobku muzyka, ale czy zawsze musi być dostojnie i patetycznie?


Po średnio angażującym otwarciu drugiej połowy, na sam koniec krążka napływa świeża i nie do końca spodziewana krew. „Sandman” jest chyba największym zaskoczeniem z całości, bo jest uroczą kołysanką, która ze swoimi cymbałkami równie dobrze mogłaby być wykorzystana w wakacyjnym dodatku do Simsów. Choć jest to przyjemna propozycja, to zdecydowanie spełnia swoją rolę i uspokaja, a wręcz lekko usypia, zwłaszcza że jest to najdłuższa piosenka ze wszystkich. Na szczęście na samiutki koniec dostajemy ostatnią muzyczną woltę w postaci „Be Right Now”, która bardziej przypomina zremiksowanego Sheerana niż tego oryginalnego, ale ostatecznie ratuje drugą połowę swoją innością, dzięki czemu „=” nie pozostawia aż tak mocnego posmaku przejedzenia: istny „palet cleanser” po zbyt obfitej uczcie pysznych, ale przejedzonych propozycji. 


Korzystając z okazji, że ten tekst i tak jest już za długi, pozwolę sobie na kilka słów o najnowszych klipach, zarówno powstałych do piosenek z płyty, jak i świątecznej współpracy Eda Sheerana i Eltona Johna „Merry Christmas”. Już kilka lat temu można było podejrzewać, że Sheeran lubi bawić się na planie. Cieszę się, że zwłaszcza od „I Don’t Care” z Justinem Bieberem Ed utrzymuje swoją jajcarską konwencję. Oczy aż się cieszą patrząc na te kolorowe, przezabawne i mniej lub bardziej niezręczne klipy, w których Sheeran po prostu w mniejszym lub większym stopniu rżnie głupa i czerpie niezwykłą frajdę.


Ed Sheeran nie zmienił się aż tak bardzo, jakbyśmy się może spodziewali. Dostaliśmy to, do czego nas zdążył przyzwyczaić. Sam artysta przecież już na samym początku zaśpiewał: dużo w jego życiu się zmieniło, ale nie on sam. I bardzo dobrze słychać zwłaszcza drugiej części, której piosenka po piosence można wrzucić w szufladkę z poprzednich albumów. Prędzej powiedziałabym, że Ed Sheeran wraz z „=” płynnie się rozwija i odkrywa niż diametralnie zmienia. Mam wrażenie, że ta płyta nie jest aż tak diametralnie różna ze względu na „No.6 Collaborations Project”, która była zdecydowanie bardziej różna i pojechana po bandzie i stanowiła dobry wstęp do tego, co dostaliśmy ostatnio. Dlatego też po kilkukrotnym odsłuchaniu „=” traktuję ten album bardziej jako odświeżony powrót do czegoś znajomego. Być może dlatego też miałam wobec niego takie przeciętne pierwsze wrażenie, które mimo wszystko z każdą kolejną odsłuchaną piosenką coraz bardziej do mnie trafia.

Ostatecznie wielkiej miłości z tego nie będzie, choć i tak jest o niebo lepiej, niż się spodziewałam. Znalazłam kilka kawałków, które momentalnie poprawiają mi humor, a z każdym kolejnym odsłuchaniem frajda jest coraz większa. Ed Sheeran jednak nie jest i prawdopodobnie już nie będzie tym artystą, którego włączam z pełną świadomością i słucham od deski do deski. Zawsze będzie to ten typ muzyki, która fajnie, jak wpadnie na Spotify albo złapię ją w radiu. I naprawdę nie pogniewam się, jeśli ktoś zaprosi mnie na koncert: patrząc na nagrania, Ed Sheeran jest prawdopodobnie genialnym muzykiem na żywo, który nie potrzebuje setek tancerzy i tony efektów specjalnych, żeby porwać tłumy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)