Tytuł: „=”(Equals)
Autor: Ed Sheeran
Data premiery: świat: 29 października 2021
Gatunek: pop
Czas trwania: 48:30
Wytwórnia: Asylum Records
Gdybym miała
podsumować strukturę albumu „=” jednym słowem, byłoby to: huśtawka. Piosenki swoim
klimatem skaczą ze skrajności w skrajność. Otwierający utwór „Tides” jest takim
starym dobrym Edem Sheeranem: mocne bicie na lekko rozstrojonej gitarze,
szantowe brzmienie przełamane spokojnymi refrenami a capella. Następujące po
nim „Shivers” aż uderza innością i dopiero w takim bezpośrednim porównaniu
widać, jak pierwsze single różnią się od poprzednich utworów. Sytuacja się
powtarza i razem z „First Times” cofamy się klimatem do jeszcze wcześniejszych
albumów i utworów jak „The A Team” czy „Lego House”. Następne w kolejce „Bad Habits”
już znałam, a mimo to nadal mnie zaskoczyło swoją „nowoczesnością” i
„tanecznością”. Potem znowu robimy woltę i wracamy na stare śmieci. Niestety
cały ten zabieg zaskakuje i cieszy może przez pierwsze dwie pary, potem przy
kolejnych zestawionych kontrastowo piosenkach spodziewamy się zmiany klimatu i
czar pryska, zwłaszcza gdy różnice te coraz bardziej się zacierają i zamiast
dostać coś świeżego i nieznanego, powoli wpływamy na znane już wszystkim wody:
tak znane, że przy pierwszym odsłuchu albumu pierwsza połowa angażowała mnie i
zachęcała do przemyśleń i notatek, druga niestety zlała się w jedno i
praktycznie nic z niej nie zapamiętam.
Zdziwiło mnie, jak dużo utworów z „=” jest dynamicznych, tanecznych, wręcz klubowych. Na poprzednich płytach nie brakowało szybkich, rytmicznych kawałków z nieraz zaskakującymi i wręcz egzotycznymi rytmami, jednak z Edem Sheeranem bardziej kojarzą mi się romantyczne ballady nadające się jako wolniaczki albo wcześniej wspomniane pierwsze tańce na ślubach. Takie „Collide” na przykład jest utworem bardziej w stylu: impreza się rozkręca, jest romantycznie, ale nie rzewnie. Inną piosenką zaskakująco letnią, lekką i podrywającą do tupania nóżką jest „Overpass Graffiti” zachowana w modnym ostatnio stylu nawiązującym do tanecznych kawałków z lat 80. i 90. Szybko jednak i– jak ustaliliśmy– tradycyjnie już nastrój ten szybko ustępuje miejsca swojemu totalnemu przeciwieństwu. „The Joker and The Queen” to najwolniejsza propozycja: smętna balladka z plumkającym leniwie pianinem i szepcącym, łamiącym się wokalem. Zdecydowanie najmniej przypadła mi ona do gustu i choćby miała najpiękniejszy, najbardziej wzruszający tekst na świecie, na mojej playliście idzie do pominięcia. Podobna sytuacja ma się z drugim tego typu kawałkiem: emocjonalne, smutnawe „Visiting Hours” mimo pięknego i nieobcego mi przekazu po prostu do mnie nie trafiło. Radosny, roztańczony Sheeran to najwidoczniej to, czego mi teraz potrzeba.
Piosenka „Leave
Your Life” być może na początku nie robiła na mnie wrażenia, jednak z każdym
kolejnym odsłuchaniem odkrywam w niej coś nowego. Prostota, powtarzalność
elementów i mocny rytm zapowiadają, że będzie to idealna koncertowa piosenka,
która pozwoli Sheeranowi na pokazanie swoich umiejętności z looperem. Istnieje
szansa, że przy występie na żywo spodoba mi się jeszcze bardziej, podobnie jak
to było z „Bloodstream”, które na albumie było miłym średniaczkiem, a dopiero
po wersji live w pełni je doceniłam. Koncertowy potencjał od razu natomiast
czuć w „Stop the Rain”. Piosenka wręcz momentami brzmi jak wersja koncertowa:
oszczędny aranż z mocnym rytmem i wyraźną gitarą, lekko styrany, krzyczący
wokal, oczywiście wszystko odpowiednio podczyszczone, ale nie sterylne i także
nadające się pod chłopa z gitarą, stacją zapętlającą i niczym więcej.
„2step” też
wraca do ery „X”, gdzie Ed „nie jest raperem, ma po prostu flow”. Tekst ścieli
się gęsto, nie zakłócany niczym oprócz prostego beatu i zapętlonej gitary.
Refren z kolei przypomina mi jego ostatnią płytę z innymi artystami, która
(sama się sobie zdziwiłam) po czasie bardzo przypadła mi do gustu i jest
idealna do niezobowiązującego pokiwania się do rytmu.
„Love In
Slowmotion” jest największym pretendentem do ślubniaczka albumu. Mimo tytułu
nie jest to co prawda typowy wolniaczek, ale mamy miłość, metrum na trzy
czwarte też się zgadza, więc można spokojnie otworzyć tą piosenką weselne
harce. Być może nie jest tak rzewnie i romantycznie jak przy „Perfect”,
„Thinking Out Loud” czy „How Would You Feel” i pewnie wielu innych kawałkach w
dorobku muzyka, ale czy zawsze musi być dostojnie i patetycznie?
Korzystając z
okazji, że ten tekst i tak jest już za długi, pozwolę sobie na kilka słów o
najnowszych klipach, zarówno powstałych do piosenek z płyty, jak i świątecznej
współpracy Eda Sheerana i Eltona Johna „Merry Christmas”. Już kilka lat temu
można było podejrzewać, że Sheeran lubi bawić się na planie. Cieszę się, że
zwłaszcza od „I Don’t Care” z Justinem Bieberem Ed utrzymuje swoją jajcarską
konwencję. Oczy aż się cieszą patrząc na te kolorowe, przezabawne i mniej lub
bardziej niezręczne klipy, w których Sheeran po prostu w mniejszym lub większym
stopniu rżnie głupa i czerpie niezwykłą frajdę.
Ed Sheeran nie zmienił się aż tak bardzo, jakbyśmy się może spodziewali. Dostaliśmy to, do czego nas zdążył przyzwyczaić. Sam artysta przecież już na samym początku zaśpiewał: dużo w jego życiu się zmieniło, ale nie on sam. I bardzo dobrze słychać zwłaszcza drugiej części, której piosenka po piosence można wrzucić w szufladkę z poprzednich albumów. Prędzej powiedziałabym, że Ed Sheeran wraz z „=” płynnie się rozwija i odkrywa niż diametralnie zmienia. Mam wrażenie, że ta płyta nie jest aż tak diametralnie różna ze względu na „No.6 Collaborations Project”, która była zdecydowanie bardziej różna i pojechana po bandzie i stanowiła dobry wstęp do tego, co dostaliśmy ostatnio. Dlatego też po kilkukrotnym odsłuchaniu „=” traktuję ten album bardziej jako odświeżony powrót do czegoś znajomego. Być może dlatego też miałam wobec niego takie przeciętne pierwsze wrażenie, które mimo wszystko z każdą kolejną odsłuchaną piosenką coraz bardziej do mnie trafia.
Ostatecznie wielkiej
miłości z tego nie będzie, choć i tak jest o niebo lepiej, niż się spodziewałam.
Znalazłam kilka kawałków, które momentalnie poprawiają mi humor, a z każdym
kolejnym odsłuchaniem frajda jest coraz większa. Ed Sheeran jednak nie jest i
prawdopodobnie już nie będzie tym artystą, którego włączam z pełną świadomością
i słucham od deski do deski. Zawsze będzie to ten typ muzyki, która fajnie, jak
wpadnie na Spotify albo złapię ją w radiu. I naprawdę nie pogniewam się, jeśli
ktoś zaprosi mnie na koncert: patrząc na nagrania, Ed Sheeran jest
prawdopodobnie genialnym muzykiem na żywo, który nie potrzebuje setek tancerzy
i tony efektów specjalnych, żeby porwać tłumy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)