15:00

Nowy Jork i lata 50. na współczesnym Podlasiu... „West Side Story” Opera i Filharmonia Podlaska

 

        W końcu, po miesiącach wyczekiwania, polowaniu na ostatnie bilety i tygodniach spędzonych na trzymaniu kciuków, żeby spektakl jednak nie został odwołany, udało mi się zobaczyć musicalowego klasyka w wydaniu Opery i Filharmonii Podlaskiej, czyli najgorętszą premierę tego sezonu: „West Side Story”. Na salę wybierałam się podekscytowana i spragniona kultury, choć nie bez pewnych wątpliwości i obaw. Ostatecznie wyszłam bardziej usatysfakcjonowana i pozytywnie zaskoczona niż się spodziewałam, więc jeśli jeszcze się zastanawiacie nad kupnem biletów na ostatnie spektakle, to bez przedłużania zapraszam do kas. Jeśli wątpliwości są trochę głębsze, zapraszam poniżej.

„West Side Story” to osadzona w Nowym Jorku lat 50. wariacja na temat historii Romea i Julii. Dwoje młodych postawionych po dwóch stronach barykady: młodymi białymi Amerykanami oraz szukającymi szczęścia w USA  Portorykańczykami, zakochuje się w sobie i próbuje pogodzić swoje uczucie z lojalnością wobec swojej frakcji. Intensywny romans między Marią a Tonym zbiega się w czasie z ostatecznym starciem między Rakietami a Rekinami.

Zacznijmy od tego, że „West Side Story” nie jest tak lekkim, łatwym i przyjemnym musicalem, jak to może się kojarzyć: ot, głupiutka opowiastka, gdzie ludzie ni stąd, ni zowąd zaczynają tańczyć i śpiewać w pełnym synchronie. Mam wrażenie, że akurat ten musical jest w stanie wymęczyć: jest niezwykle skomplikowanym na każdej możliwej warstwie widowiskiem, które nie schodzi z tonu ani na moment i cały czas gra na najwyższych nutach i najcięższych emocjach. A to wszystko na przestrzeni niemal trzech godzin. Na tego giganta zdecydowanie przygotowała mnie ubiegłoroczna ekranizacja Spielberga z Rachel Zegler i Anselem Elgortem w rolach głównych. Gdyby nie film, prawdopodobnie wyszłabym z opery trochę mniej usatysfakcjonowana, a na pewno dużo bardziej zmęczona. Przełomowa rzeczywiście jest końcówka pierwszego aktu, gdzie jest kilka momentów, w których mogłaby nastąpić przerwa, a która jednak nie nadchodzi aż do oczywistego punktu kulminacyjnego. Akt drugi, mimo że niewiele krótszy, za to zdecydowanie uboższy w istotne wydarzenia mija zdecydowanie szybciej, tak że właściwie byłam zaskoczona opadającą kurtyną. Bałam się tych trzech godzin, jednak „West Side Story” minęło mi wyjątkowo szybko: szybciej niż dużo krótsze, dużo mniej wymagające i o wiele lepiej mi znane przedstawienia z przeszłości. Więc nie taki moloch straszny, jak go malują.

W „West Side Story” nie szukałabym niczego odkrywczego jeśli chodzi o fabułę: musical bardzo wiernie trzyma się szekspirowskiego pierwowzoru, więc zaskoczyć nas może tylko otoczka dobrze wszystkim znanej historii. Bardzo miłym i mądrym detalem jest wzmianka o pochodzeniu Tony’ego: urodzonego w Stanach, ale w polskiej rodzinie. Jest to oczywiście miłe mrugnięcie okiem, ale związane z tym jedna-dwie kwestie tworzą dodatkową warstwę tej niezwykle prostej i naiwnej historii. Konflikt pomiędzy stronami wydaje się jeszcze głupszy, biorąc pod uwagę, że praktycznie wszyscy na scenie są imigrantami: tak samo obcymi w tym kraju, z takim samym prawem do swojego amerykańskiego snu.

Zachwytu w „West Side Story” należy więc przede wszystkim szukać w muzyce i warstwie wizualnej: aktorstwie, choreografii, kostiumach, scenografii czy efektach specjalnych. A tu już musical daje nam bardzo duże pole do popisu i białostocka wersja dostarcza praktycznie w każdym tym aspekcie: być może z kilkoma drobnymi potknięciami, ale przecież na tym właśnie polega magia teatru i wszystkich występów na żywo.


Idąc na „West Side Story” do Opery i Filharmonii Podlaskiej, przede wszystkim bałam się o jakość dźwięku. Co jak co, ale przy musicalu jest to całkiem istotna sprawa. Przy kilku już wizytach w gmachu opery, a także patrząc na opinie innych, wiem, że zdarza się, że słyszalność i zrozumiałość piosenek potrafi tutaj zawieść. W połączeniu z niezwykle skomplikowanym, bogatym, a przede wszystkim bardzo głośnym stylem pisania przez Sondheima (mimo że ten musical komponował akurat Leonard Bernstein) bałam się tragedii. Namiastkę tego dostałam rok temu w kinie, gdzie filmowa wersja „West Side Story” zapewniła mi trzygodzinną kakofonię bębnów i instrumentów dętych słyszalnych jeszcze długo po wyjściu z kina. Tym razem wszystko było jednak słychać bardzo wyraźnie, co pozytywnie mnie zaskoczyło i właściwie z miejsca przesądziło o mojej ostatecznej ocenie. Na szczególną uwagę zasługują solówki, a zwłaszcza głosy głównych aktorów. Jak zawsze spodziewałam się bardzo wysokiego poziomu, a mój podziw do artystów musicalowych nigdy nie spadnie, ale jednocześnie byłam zaskoczona, jak dobrze zostali oni dobrani do swoich ról. Maciej Pawlak, czyli Tony ma głos wręcz anielski: niezwykle dźwięczny, ciepły i czarujący w każdym rejestrze. Ansel Elgort może się schować ze swoim występem u Spielberga.


Numery grupowe troszkę odstawały, gdzie nierzadko trudniej było mi zrozumieć tekst, ale jest to zrozumiałe przy wielu partiach śpiewanych jednocześnie, a do tego na żywo, bez żadnych postprodukcyjnych sztuczek. Dużo większym problemem okazała się identyfikacja poszczególnych postaci przy scenach grupowych. Mogłabym winę za to zrzucić na moją krótkowzroczność, ale miałam akurat bardzo dobry widok na scenę i nowiutkie okulary, a mimo to gubiłam osobę, która właśnie coś mówiła lub śpiewała, zwłaszcza w scenach z Rakietami. Trudności z rozpoznaniem Riffa– jednego z ważniejszych bohaterów– w momencie, gdy akurat nie śpiewa, nie powinny mieć miejsca. Chino nie wyróżniał się w tłumie wręcz do tego stopnia, że o nim zapominałam, a przy ostatniej scenie miałam przez ułamek sekundy wrażenie, że kompletnie zmieniono zakończenie tej historii. Nawet Tony’ego można było od czasu do czasu stracić z oczu. Dużą rolę w tym scenicznym zamieszaniu (bo o winie nie można tu mówić) na pewno odgrywa widowiskowa choreografia, na którą czekałam z niecierpliwością i zdecydowanie się nie zawiodłam. W tych słabszych momentach chaosu i zagubienia aktorzy czego nie dośpiewali lub nie dowyglądali, na pewno dotańczyli i to z nawiązką. Mimo wszystko przydałoby się tu jakieś rozróżnienie najważniejszych postaci męskich albo przez kostium, albo przez oświetlenie w momencie, gdy na scenie pojawia się ponad pięćdziesięciu artystów. Tak jak to było przy Marii i Anicie: ich nie można pomylić z nikim innym i w swoich charakterystycznych strojach wręcz błyszczały na scenie.

Przy moich ostatnich teatralnych wypadach raczej trafiałam na współczesną i bardzo symboliczną scenografię, w której główne skrzypce grały oświetlenie i komputerowe wizualizacje. Dlatego zdążyłam się stęsknić za dużą, szczegółową i przede wszystkim materialną oprawą spektaklu, z którą aktorzy mogą wchodzić w interakcje. Na szczęście scenografia „West Side Story” dostarcza powodów do zachwytu i wręcz zaskakuje swoją rozpiętością i bogactwem, przyćmiewając nawet płynące złotem i atłasami dekoracje „Upiora w Operze”. Po raz kolejny scena Opery i Filharmonii Podlaskiej pokazała swoje możliwości w pełnej krasie, a w musicalu wykorzystano chyba jej wszystkie asy w rękawie: zapadnie, scenę obrotową, platformy i elementy spuszczane z sufitu. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że Białystok jest gotowy przynajmniej technicznie na goszczenie każdego możliwego widowiska, co z kolei rozbudziło nadzieję na być może przyszłe premiery ukochanych przez ze mnie zagranicznych hitów (jeśli nie odważycie się wystawić kiedyś „Hamiltona”, to radzę chociaż zostawić te opuszczane lampy do „Hadestown”, proszę…).

Co jednak jest ogromną zaletą, momentami przerodziło się w scenograficzne przekleństwo. Dekoracje są bowiem aż tak duże, że ich zmiana momentami przebiegała zbyt wolno. W rezultacie zanim dana sceneria w pełni wjechała na środek, musiała już ustępować następnej, więc poszczególne sceny płynęły bez odpowiedniej dynamiki i choćby krótkiej pauzy pozwalającej na rozpoznanie nowej lokacji. I tak jak w filmie sceny kręcone jednym ujęciem są imponujące, ale dla opowiadania historii niezbędne są cięcia, tak i tu chwila przerwy i wygaszenia sceny dałaby chwilę oddechu zamiast przedłużać w odbiorze i tak już potężne dzieło. Mimo wszystko chciałabym zobaczyć też trochę więcej różnorodności: co prawda musical dzieje się na być może niezbyt designerskich i pięknych ulicach Nowego Jorku, jednak wszechobecna cegła, stal i monochromatyczna, brudna kolorystyka każdej scenerii nie ułatwiała identyfikacji poszczególnych miejsc. Może by tak zabrać trochę koloru i falbanek z sukienek tancerek i dodać je w rewirze Portorykańczyków: mieszkaniu Marii albo salonie krawieckim, żeby jeszcze bardziej podkreślić różnice między Rakietami i Rekinami? Może dodać w jakiś bonusowy neon albo uliczną latarnię? Coś co wyciągnęłoby nas z mrocznych zaułków i burych imigranckich mieszkań.

Czy poleciłabym „West Side Story” osobom, które dopiero zaczynają przygodę z musicalem na ich pierwsze wyjście? Prawdopodobnie nie. Mimo że praktycznie w każdym aspekcie jest to idealny przykład na to, jakie cuda można zrobić na scenie, zaprzeć dech w piersiach i stworzyć kolejnego musicalowego fana, to może być to za dużo jak na sam początek. Sondheim zdecydowanie nie jest moim ulubionym kompozytorem i muszę do jego twórczości jeszcze dorosnąć, bo na razie jest to kompozycja aż przytłaczająca i możliwa do zrozumienia dopiero po dłuższym, często teoretycznym zgłębieniu tematu. W połączeniu z równie bogatymi wrażeniami wizualnymi cały musical może sprawiać wrażenie przerysowanego, chaotycznego i męczącego. Natomiast dla osób, które już trochę w teatrze muzycznym siedzą i przede wszystkim wiedzą, czego powinni się spodziewać, „West Side Story” jest zdecydowanie jednym z klasyków wręcz obowiązkowym do poznania. A tu białostockie wydanie wchodzi całe na biało, gdyż jest to wersja przebojowa i widowiskowa, a przede wszystkim zdecydowanie oddająca szacunek równie rozdmuchanemu i widowiskowemu oryginałowi.

fot. Michał Heller

https://fotoblog.oifp.eu/portfolio/23-09-22premiera/

https://fotoblog.oifp.eu/portfolio/27-08-22west-side-story/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)