Data premiery: 27 września 2019
Czas trwania: 8x 29-62 min.
W rolach
głównych: Ben Platt, Zoey Deutch, Lucy Boynton
„Wybory Paytona Hobarta” były serialem, na który czekałam od momentu jego ogłoszenia, głównie ze względu na Bena Platta i Laurę Dreyfuss, których znałam i pokochałam przez musical „Dear Evan Hansen”. Seriale Netflixa mają niestety to do siebie, że są krótkie, wciąga się je w maksymalnie kilka dni, a potem zwykle świat o nich zapomina. I tak się złożyło, że mimo że miałam dość sporo do powiedzenia o tym serialu, to nigdy nie pisnęłam o nim słówka. Minął rok i w końcu mam okazję, by do tematu wrócić. Na platformę właśnie wszedł drugi sezon „The Politician”, więc postanowiłam powtórzyć sobie sezon pierwszy i jeszcze przed seansem skrobnąć coś o swoich przemyśleniach i oczekiwaniach co do dalszej części.
Przeznaczeniem
Paytona Hobarta jest zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Etap pierwszy: wygrać
wybory na przewodniczącego liceum. Niezwykle ambitny Payton i jego sztab
wyborczy nie cofną się przed niczym, a przyjdzie im się zmierzyć z intrygami i
tajemnicami, rodzinnymi tragediami i miłosnymi rozterkami, a nawet zamachami na
zdrowie i życie, jakich nie powstydziłby się Lincoln czy Kennedy.
„Wybory Paytona Hobarta” to serial dziwny, przesadzony, zarówno w treści, jak i formie. Wciąga i intryguje od samego początku, ale z czasem albo widzowi siądzie i będzie się podobał do samego końca, albo niesamowicie zmęczy, znudzi i zmusi do jak najszybszego kliknięcia krzyżyka w prawym górnym rogu ekranu. Serial nie bierze jeńców, nie istnieje coś takiego jak wypośrodkowanie, istnieje tylko ekstremum, plus i minus nieskończoność.
Strona wizualna produkcji to raj dla perfekcjonistów i miłośników symetrii. Wszystko wygląda jak z żurnala, kolory są czyste i nasycone, co często kłóci się z brudnymi zagraniami i machlojkami bohaterów i jeszcze bardziej podkreśla kontrast i przesadę produkcji. W dobie wypranego z barw świata, gdzie królują neutralne beże i szarości, słoneczne i soczyste scenerie i postacie kolorowe jak rajskie ptaki są ciekawą odskocznią.
Umiaru nie ma
też w fabule i tu już pojawia się pewien problem. „Wybory Paytona Hobarta” to
serial o… wyborach. Tymczasem nawet jeśli wszystkie wydarzenia kręcą się wokół
kampanii i zdobywania głosów, motyw ten jest zupełnie niewykorzystany i
traktowany po łebkach. Zamiast tego mamy: problemy rodzinne, zaczynając od
pytania o ulubione dziecko, przez choroby i wypadki losowe, sprawy
dziedziczenia, problemy małżeńskie itd. Do tego są: zaburzenia psychiczne,
nieuleczalne choroby i pobyty w szpitalu, romanse, chorobliwa miłość:
rodzicielska i ta romantyczna, wątki LGBTQ, feministyczne i rasowe, ucieczki z
domu, porwania, zamachy, śledztwa, korupcja, samobójstwo, a poza tym miłość do
musicali, kosztownych rzeczy i paluchów chlebowych z Olive Garden. Na osiem
odcinków może połowa dotyczy samej kampanii, a i tak kończy się zwykle na
ogłoszeniu kolejnego już kandydata na wiceprzewodniczącego. Serial chyba nie do
końca wie, o czym chce być lub stara się być za bardzo. Wszystkie te wątki są
ciekawe, niosą za sobą dużo humoru, potrafią też chwycić za serce, ale przy
takiej ilości w tak krótkim czasie żaden z nich nie może w pełni wybrzmieć. Aż
prosi się, żeby trwało to odcinek-dwa dłużej, zwłaszcza że dwa z nich są
kompletnie oderwane od reszty, zarówno fabularnie jak i formalnie. I choć są
one ciekawym spojrzeniem na sprawę, bo robią to z zupełnie innej strony, to
pozbawiają historię i tak już napakowanego do granic możliwości czasu
antenowego.
Jeśli miałabym wskazać jednego aktora musicalowego, który ma największe szanse zrobić karierę poza Broadwayem, byłby to zdecydowanie Ben Platt. Ma on wszystkie cechy, które powinien posiadać rozchwytywany aktor i muzyk oraz idol zarówno nastolatek jak i dorosłych. Facet ma świetny głos, gra tak, że trudno przejść obok obojętnie i nie ważne, czy jest to rola komediowa czy dramatyczna, a na co dzień wydaje się być nie oderwaną od rzeczywistości gwiazdką, a bardzo ciepłą i życzliwą osobą, nieco zwariowaną i „awkward”, a przede wszystkim zafiksowaną na punkcie swojej pasji, do czego każde dziecko teatru czy muzyki, każdy geek i ten, kto należy do jakiegoś fandomu, może się utożsamiać. I mimo że obsada aktorska jest bardzo ciekawa, aktorzy bez wyjątku sprawdzają się w swoich rolach i sprawiają, że postaci się jednocześnie kocha i nienawidzi, a kreacje np. Gwynteth Paltrow czy Jessiki Lange są wręcz małymi diamencikami pokazującymi dwa różne spojrzenia na matczyną miłość, Platt po prostu skradł dla mnie show i skupiłam na nim praktycznie całą swoją uwagę. Ben daje popisowy koncert aktorski, a czasami muzyczny, na którego widok oczy się cieszą. Nietrudno uwierzyć w Paytona, zarówno tego przesadnie ambitnego, bezwzględnego polityka, wrażliwego utalentowanego muzyka, czy też kompletnie złamanego, rozłożonego na łopatki wraka człowieka. Zwłaszcza patrzenie na tę ostatnią wersję aż boli, bo dawno nie widziałam aktora, który tak bardzo wczuwałby się w rolę, płacząc, smarkając i trzęsąc się z emocji.
Chyba największy
zarzut, zarówno za pierwszym jak i drugim razem, mam do zakończenia tego
serialu. Zakończenia, które przychodzi o godzinę… za późno. Cały siódmy odcinek polega na zamknięciu
wszystkich najważniejszych wątków i robi to w sposób najbardziej dosadny, jaki
widziałam w ostatnim czasie: pełen mocnych scen i kwestii, których nie da się
inaczej odebrać jak podsumowanie i morał całego serialu. Każdy bohater, zarówno
ten główny, jak i ten epizodyczny, dostaje zamknięcie swojej historii. Jest to
najbardziej oczywiste zakończenie sezonu jakie tylko mogło istnieć. Tymczasem
wchodzi ósmy odcinek cały na biało, z przeskokiem o kilka lat i cały kontynent
oraz kompletnie zmienionym statusem quo postaci, a przy okazji historią, która
właściwie wraca do samego początku. Ostatni odcinek sezonu jest oczywistym
kandydatem na rozpoczęcie sezonu drugiego, a jednak z jakiegoś powodu twórcy
zdecydowali się na taką konstrukcję serialu, wywracając całą trójaktową logikę,
którą wpaja się nam od małego i nie mogę znaleźć innego powodu, jak tylko taki,
żeby sztucznie zbudować nastrój oczekiwania na kolejny sezon. Do tej pory ten
zabieg wywołuje u mnie lekki dyskomfort, gdyż po prostu czuje się, że nie tak
to powinno wyglądać. W taki sposób mógłby się kończyć sezon, który ma
kilkanaście odcinków i wyeksploatował pierwszy pomysł do granic możliwości.
Zamiast tego mamy osiem odcinków, które poruszają mnóstwo wątków, po czym
porzucają je wpół drogi albo kończą na siłę, tylko po to, by na chwilę przed
końcem zacząć nową historię w zupełnie innym miejscu, w innym czasie,
ustanawiając nowe realia i na nowo definiując bohaterów. Jest to słabe
zakończenie, ale bardzo mocne otwarcie sezonu drugiego. O tym, czy prawdziwy
pierwszy odcinek „The Politician” 2.0 to przebije, czy jednak nie, możemy się
już przekonać.
Mimo tych kilku zarzutów i zgrzytów, o „Wyborach Paytona Hobarta” myślę cieplej z każdym kolejnym wspomnieniem. Wydaje mi się, że pierwszy sezon podobał mi się o wiele bardziej za drugim razem, być może dlatego że byłam przygotowana na to, co mnie czeka. Nie jest to serial ambitny, poważny czy nawet mądry, ale przecież nie zawsze o to chodzi, żeby się kreować na intelektualistę i myśliciela świata. Osobiście ostatnio potrzebowałam seriali komediowych i dalej wolę się na Netflixie dobrze bawić niż rozmyślać nad życiem, zatem „The Politician” był świetną odskocznią od produkcji, w których humor nie do końca mi pasował („Siły kosmiczne”) albo w ogóle go nie było („13 powodów”). A zapowiadając krótki dodatek do dzisiejszych przemyśleń wspomnę tylko, że coraz częściej skłaniam się do opinii, że ten przesadzony i oderwany od rzeczywistości serial robi lepszą robotę, opowiadając o życiu i problemach nastolatków, niż wspomniana wcześniej produkcja, która krzyczy na prawo i lewo, jak bardzo realistyczna i życiowa. Dlatego tym bardziej nie mogę się doczekać, by zobaczyć, co tym razem Murphy i spółka zmajstrowali i czy poprawili swoje błędy, a przede wszystkim czy dali Plattowi więcej kwestii śpiewanych. ;P
Źródła zdjęć: https://www.imdb.com/title/tt7971476/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)