Tytuł: „Zanim się pojawiłeś”
Autorka: Jojo Moyes
Liczba stron: 383
Wydawca: Świat Książki
Gdy
tylko pojawił się pierwszy zwiastun „Zanim się pojawiłeś”, wiedziałam, że muszę
to obejrzeć. Od razu skojarzyło mi się z „Nietykalnymi”, których uwielbiam i
nigdy nie przepuszczam okazji, by sobie ten film odświeżyć. Od tamtej pory
tylko czekałam, aż w Polsce zostanie wydana książka z filmową wersja okładki,
bo szczerze mówiąc tamta poprzednia była, lekko mówiąc, słaba. No i tak się
złożyło, że zaczęłam upragnione wakacje, film wszedł do kin, a książka do
księgarń, wszyscy zaczęli o tym mówić i pisać, więc i ja rozpoczęłam lato od
historii Lou i Willa, przygotowana na totalne rozbicie psychiczne po lekturze.
Gdy
poznajemy Louisę Clark, jest ona dwudziestosześcioletnią kobietą z pracą, którą
lubi, rodziną, która może nie jest idealna, ale jednak kochana, wieloletnią
miłością i charakterystycznym gustem. W jednej chwili dowiaduje się, że jako główna żywicielka
rodziny traci pracę, jej ojciec również może spodziewać się zwolnienia, a jej
młodsza siostra postanawia wyjechać na studia. Lou jest więc zmuszona działać,
jednak znalezienie pracy w okolicy małego turystycznego miasteczka graniczy z
cudem. Ostatecznie postanawia przyjąć ofertę posady opiekunki i towarzyszki
bogatego ex--bankiera z paraliżem czterokończynowym. Ani ona, ani jej
podopieczny Will Traynor nie spodziewają się, że od tego momentu ich życie
zmieni się nie do poznania.
Zacznę
od tego, że sama siebie zaskoczyłam. Po usłyszeniu tylu ochów i achów,
uronieniu kilku łez na zwiastunach, myślałam, że po przeczytaniu książki
dostanę takiej histerii i takiego kaca książkowego, że przez długi czas nie
będę mogła się pozbierać. Spodziewałam się czegoś w stylu „Gwiazd naszych
wina”, gdzie lało się strumieniami. A tutaj nic takiego nie nastąpiło. Być może
za dużo się o tym wszystkim nasłuchałam, a oglądanie nawet najostrożniejszych
recenzji zatytułowanych „BEZ SPOILERÓW” mimo wszystko naprowadziło mnie na
zakończenie. Zresztą nie oszukujmy się: każdy wie, jak powieść się skończy,
wręcz na to czekamy, nawet jeśli głośno nikt do tego się nie przyznaje. Fakt
jest taki, że mimo w sumie usilnych starań ta histeria się u mnie nie pojawiła.
Owszem, ścisnęło mnie za gardło porządnie, a z oczu popłynęło kilka szybko
otartych łez, tak żeby domownicy nie zobaczyli i nie pomyśleli, że aż tak
przejmuję się występem polskiej reprezentacji na euro, ale jakoś przeżyłam. Sam
punkt kulminacyjny mnie nie zaskoczył, ale tak naprawdę to nie jest jego rola.
O wiele bardziej zaskoczyły mnie wszystkie wydarzenia dziejące się tuż przed i
po nim. Więc jeśli chcecie naprawdę być sponiewierani przez książkę, to a)
unikajcie wszelkich recenzji, relacji, „testów na żywo” (co Wy tu robicie?!
Zmiatać mi stąd!) i b) zaszyjcie się w ustronnym miejscu, gdzie nikt nie będzie
Wam przeszkadzał i nie będziecie się musieli wstydzić swoich łez. Bo historia
jest naprawdę wzruszająca i wstrząsająca, potrzeba tylko odpowiedniej
atmosfery.
„Zanim
się pojawiłeś” nie jest jednak historią wyłącznie do płaczu, a wręcz
przeciwnie: z założenia ma być raczej pozytywna i zachęcać do śmiechu. I bardzo
dobrze, bo ta szczęśliwa strona uratowała tę książkę po łzowym niewypale. Za tą
całą beznadzieją, bólem i współczuciem powieść jest tak naprawdę o szczęściu, a
radosnych chwil tu nie brakuje. Bardzo podobał mi się humor tej historii: nie
zawsze przemyślane wypowiedzi Lou, złośliwe słówka, jakimi docinali sobie
główni bohaterowie, sarkazm Willa, zabawne wstawki z siostrzeńcem Louisy,
niespodziewane zachowania Traynora- to wszystko sprawia, że mimowolnie po
twarzy błąka nam się choćby sień uśmiechu.
Bohaterowie
są po prostu kochani. Lubię nawet tych, którzy są tutaj jako „ci źli”. Lou jest
przeurocza, pełna optymizmu, energii, która bardzo często nie pozwala jej do
końca pomyśleć, zanim coś powie lub zrobi, a jednocześnie nie ma ona cukierkowego
życia, przez co świetnie pokazuje, że w jak gównianej sytuacji nie jesteśmy,
nadal można zostać kolorowym ptakiem i szukać szczęścia na świecie. Will był
dupkiem przed wypadkiem, był po wypadku i do samego końca takim dupkiem jest,
ale chyba właśnie za to się go kocha. I mimo że potrafi być okropny i
prawdopodobnie wielu osobom złamie serce, to nadal jest cudowny. Uwielbiam jego
poczucie humoru, choć w rzeczywistości prawdopodobnie obraziłabym się za co
najmniej połowę jego żartów. Patricka można nie lubić, w sensie jako człowieka,
bo rzeczywiście potrafi działać na nerwy, ale jako postać w książce znowu
zyskuje pewnego rodzaju sympatię. Jako lekko ześwirowany na pewnym punkcie
facet, który nie do końca potrafi otwarcie okazywać uczucia, jest genialny.
Reszta postaci też wykonuje świetną robotę, bez względu na to, czy są
przedstawieni jako ci śmieszni, irytujący, nadęci itd. Chyba właśnie to, że nie
nikt nie jest tu idealny i wszyscy są po prostu normalnymi ludźmi, sprawia, że
nie można tego nie docenić i nie polubić.
Najlepsze
w tym wszystkim jest chyba jednak to, że książka opiewana jako najpiękniejsza
historia ostatnich lat, wcale nie musi być odbierana w ten sposób. „Zanim się
pojawiłeś” to opowieść o dwójce ludzi, którzy od totalnej neutralności, wręcz
pewnego niesmaku, stają się sobie bardzo bliscy. Bardzo podoba mi się to, że
Jojo Moyes nie pędziła z wątkiem miłosnym tak, że uczucia bohaterów stają się
oczywiste w połowie książki. Świetne jest, jak cała sytuacja rozwija się
powoli, a czytelnik, oczekując wspaniałego romansu, nie może doczekać się
wybuchu miłości między bohaterami. To smutne i trochę denerwujące, ale ile
bardziej ekscytujące jest to, że Will i Lou tak długo dojrzewali do swoich
uczuć.
„Zanim
się pojawiłeś” rzeczywiście jest powieścią, która łapie za serce i zdobywa
sympatię z miejsca. Ani przez chwilę mnie nie znużyła, nie zirytowała, a
czytanie każdego kolejnego rozdziału wydawało się być czymś naturalnym. Potrafi
grać na uczuciach i rzeczywiście może przejechać po czytelniku jak walec. W
moim przypadku o wiele mniejszy i lżejszy walec, niż oczekiwałam, ale nie
twierdzę, że cała historia spłynęła po mnie jak po kaczce. Były momenty, gdzie
szeroko się uśmiechałam, były momenty, gdzie gardło mi tak ścisnęło, że z
trudem przełykałam, były momenty smutku, a wręcz zdenerwowania do tego stopnia,
że gdzieś w kąciku zaperliło się od łzy. I już wiem, że prędzej czy później
ponownie przeczytam o Willu Traynorze i Lousie Clark- o tej drugiej być może
szybciej niż mi się wydaje, bo już czaję się na drugi tom jej „przygód”, „Kiedy
odszedłeś”.
Bardzo głośno teraz o tej książce, ja jeszcze ani nie przeczytałam ani nie obejrzałam, ale mam nadzieję, że wkrótce uda mi sie zrobić oba, szczególnie film, ponieważ uwielbiam Emilię Clarke :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
ifeelonlyapathy.blogspot.com
Z "Grą o tron" jestem totalnie na bakier, ale wiedziałam, ze Emilia gra w serialu. Dopiero niedawno ogarnęłam, że to przecież Daenerys, czyli jedna z neiwielu postaci, które kojarzę z imienia. Wcześniej w ogóle nie dostrzegałam podobieństwa. :D Też zaczynam ją lubić. :D
Usuń