19:57

Zróbmy (nie)meksykańską falę!... Rick Yancey "Piąta fala"


Tytuł: „Piąta fala”
Autor: Rick Yancey
Liczba stron: 506
Wydawca: Otwarte

                Jeśli mielibyście wybrać recenzję książki, której w Internecie pojawia się w tym momencie aż nadto, to część z Was pewnie wybrałaby „Piątą falę”. Tak to już jest, jak wychodzi jakaś ekranizacja i wszyscy nagle rzucają się na pierwowzór. Nie pozostanę w tyle i też dodam coś od siebie. Chyba przebolejecie jeszcze jeden post o „Piątej fali”? Zwłaszcza że zdania na ten temat są podzielone.


                Wystarczyły cztery etapy inwazji obcych na Ziemię, by z siedmiu miliardów ludzi pozostała tylko garstka. Dla Cassie liczy się tylko odnalezienie jej małego braciszka Sama. Wyprawa ratunkowa nie jest jednak łatwa, gdy wydaje Ci się, że jesteś ostatnim człowiekiem na Ziemi, a wokół czai się niewidzialny wróg. Nie można ufać nikomu, bardzo często nawet sobie.


                Bardzo trafnym spostrzeżeniem jest, że „Piąta fala” jest bardzo podobna do „Intruza” Stephanie Meyer. W zależności od punktu widzenia, może być to zarówno zaleta, jak i wada. Osobiście bardzo lubię „Intruza”, więc fajnie było wrócić do tych klimatów, jednocześnie czytając coś nowego, z drugiej strony od „książki roku 2013” i samego Ricka Yancey’a oczekiwałam czegoś innego, bardziej oryginalnego, zwłaszcza gdy autor wydaje się być obdarzony naprawdę dużą kreatywnością. Samo wymyślenie „fal” zapowiadało coś nowego, niestety moje oczekiwania niestety wyszły trochę za daleko.


              Ale jak samo powielenie schematu, trzonu powieści mogę zrozumieć i zaakceptować, to niestety  podobieństwa w klimacie „Piątej fali” i „Intruza” zgrzytają między zębami. Wydaje się, że choćby Meyer próbowała za wszelką cenę stworzyć czysto przygodową powieść, thriller czy cokolwiek innego, raczej możemy być pewni, że i tak wyjdzie z tego romansidło. I nie mam tego za złe: lepiej być dobrym w jednym gatunku, niż knocić robotę po całej linii w każdym kolejnym. Ricka Yancey’a znam z „Monstumologa”, czyli książki, która naprawdę trzymała w napięciu, a momentami przyprawiała o dreszcze. Niestety „Piąta fala”, od której też oczekiwałam mrożącej krew w żyłach walki o przetrwanie, brawurowych akcji i kompletniej demolki, okazała się być historią miłosną w czasach apokalipsy. Nie zrozumcie mnie źle: mamy tu jakieś pościgi, strzelaniny, tajne misje itepede, ale w porównaniu z ilością wątku miłosnego te proporcje są według mnie mocno zaburzone.


Już wcześniej mówiłam, że jestem ogromną fanką i zwolenniczką narracji prowadzonej z wielu punktów widzenia. W „Piątej fali” zmienia się ona w każdej z kolejnych części, co pozwala spojrzeć nam na inwazję obcych dużo szerzej, niż gdyby były to tylko obserwacje Cassie (które owszem, są dość ciekawe, dopóki nie zacznie w kółko powtarzać, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi). Podział na części pozwala się też mentalnie przygotować na zmianę punktu widzenia, więc skakanie między postaciami nie męczy. Cieszę się również, że wśród narratorów znalazł się Sammy. Czytając kolejne relacje nastolatków prawdopodobnie nie mielibyśmy tak szerokiego podglądu na świat, a dając oddając głos pięcioletniemu dziecku, możemy spojrzeć na wszystko z zupełnie innej perspektywy.


                I o ile zmiany narratora mają u mnie „cztery taki”, to zmiana czasu narracji irytowała mnie niezmiernie. I nie czepiałabym się, gdyby zmieniała się ona w poszczególnych częściach albo oddzielała wspomnienia bohaterów od wydarzeń, które dzieją się aktualnie, bo to też fajnie podkreśliłoby różnice między sposobem myślenia poszczególnych bohaterów. Ale to się zmienia z akapitu na akapit, czasami zupełnie bez powodu. No nie! To ani nie ułatwia, ani nie uprzyjemnia czytania.


                Do samych bohaterów nie mogę się przyczepić. Może nie zapałałam do nich ogromną sympatią, nie wyróżniają się wśród tabunu nastoletnich postaci, ale nie denerwowali mnie na tyle, bym rzuciła książką przez pokój i nigdy jej nie podniosła. Jedynym problemem, który zauważam, jest syndrom genialnego dziecka. Jest to druga z rzędu recenzja, gdzie się na to skarżę. Nie znoszę, gdy życiowym fajtłapom nagle wszystko się udaje. Tu aż tak drastycznych przypadków nie ma, ale strzelanie w sam środek celu po usłyszeniu rady typu „jesteś cyborgiem z pistoletem zamiast ręki” jest dla mnie co najmniej niewykonalne. Zwłaszcza jeśli od tego, czy w jeden dzień przejdziesz od zera do milionera, zależy przyszłość twoja i twoich kumpli. Dajcie mi namiary na tych cudownych nauczycieli, też bym chciała przejść ekstremalnie przyspieszony kurs „jak skopać tyłki kosmitom/ potworom/ dresom/ każdemu, kto krzywo spojrzy”.


                Po raz kolejny jest to książka ani genialna, ani kompletnie zła. Gdybym miała jednak skłaniać się do którejś strony, to raczej zaliczyłabym ją do tych „udanych”. Sam pomysł na historię nie jest może aż tak nowatorski, jakby się mogło wydawać, ale to, że coś wydaje się być znajome, wcale nie musi oznaczać, że jest złe. Jeśli lubicie wspomnianego „Intruza”, to pewnie zadowoli Was też „Piąta fala”. Ja jednak wolałabym coś mocniejszego, bardziej „męskiego”, choć wątki miłosne (jak to większość dziewczyn) lubię, nawet bardzo. Historia jest przewidywalna choćby w pewnym stopniu, ale dalej sprawia przyjemność. „Piąta fala” nie jest z pewnością materiałem do prowadzenia dogłębnych dedukcji. Radziłabym za bardzo nie wyprzedzać akcji domysłami i snuciem historii. Takie ograniczenie przewidywania dalszego ciągu do minimum u mnie się sprawdza, bo zwykle wpadam na trop kilka stron czy rozdziałów (które tutaj są one krótkie) przed bohaterami. Cały fun uratowany i czekam na „Bezkresne morze”, nawet jeśli mój entuzjazm nie jest tak ogromny, że nie mogę usiedzieć w fotelu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)