Tytuł:
"Gwiazd naszych wina"
Autor:
John Green
Liczba stron: 312
Wydawca:
Bukowy Las
Rok szkolny się skończył, więc żeby to jakoś uczcić,
postanowiłam skoczyć do galerii na małe zakupy. Główny przystanek: oczywiście
Empik. Długo siedziałam między regałami i zastanawiałam się, w co by tu
zainwestować. W końcu ze sklepu wyszłam z powieścią Johna Greena "Gwiazd
naszych wina", o której słyszałam tyle dobrego, że po prostu musiałam to
sprawdzić na własnej skórze. Traf chciał, że gdy później wybierałam- tym razem
z mojej biblioteczki, co przeczytać najpierw, znów padło na właśnie tę powieść,
także nie musiała ona długo czekać na swój czas. Czy to była moja wina, czy
moich gwiazd... teraz już to nie ma znaczenia, jest po wszystkim. Uff...
Hazel jest zwykłą szesnastolatką... no, może prawie
zwykłą. Lubi robić sobie maratony z wszelakiego typu reality shows, jest
wegetarianką, ma swoje ulubione książki, garstkę przyjaciół, kochających
rodziców itd. Od całej reszty różni ją to, że od trzech lat choruje na raka
tarczycy z przerzutami do płuc i cudem jest to, że w ogóle jeszcze żyje: z
nieodłącznym aparatem tlenowym i rurkami w nosie, ale jednak. Pewnego dnia
Hazel trafia na spotkanie młodych ludzi chorujących na nowotwór. Ma to jej
pomóc żyć normalnie, ale efekty nie są widoczne. Przynajmniej do czasu, gdy na
spotkaniach pojawia się siedemnastoletni Augustus: chłopak po podobnych
przejściach, który mimo protezy nogi tryska entuzjazmem i od razu zwraca uwagę
Hazel, a z czasem zdobywa jej zaufanie i sympatię.
Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie wiem, co o tej
książce napisać. Nie będzie to nic odkrywczego i zapewne moja recenzja pokryje
się z całą masą innych, które powstały wcześniej. "Gwiazd naszych
wina" po prostu rozbroiła mnie, przygniotła i kompletnie zmasakrowała.
Położyłam się wygodnie w moim łóżku i po prostu ją przeczytałam: w jeden dzień,
za jednym razem. I mimo że minęły od tego już dwa dni, mimo że zaczęłam już
kolejną powieść, nie mogę oderwać myśli od tego niezbyt grubego, niebieskiego
grzbietu na moim regale. Green pozostawił takie emocje, że nie mogę się skupić
na czymś nowym tak, jak przystało, a czytanie idzie mi "jak krew z
nosa". Zauważam u siebie syndrom czytelnika, który nie może pozbierać się
po danej powieści, a jego życie traci sens, bo nie można zacząć nic nowego-
można tylko leżeć i płakać. I ja leżałam i płakałam, co dawno mi się nie
zdarzyło (prawdopodobnie w ostatnie wakacje, przy "Harrym..."
zapewne). Płakałam jak bóbr: poducha mokra, tusz rozmazany, okulary całe we
łzach, zatkany nos i zamknięte drzwi, w razie jakby ktoś chciał mi nagle złożyć
niespodziewaną wizytę i zobaczył mnie w takim stanie (zamknięte drzwi dają
chwilę na ogarnięcie się, np. zakrycie kołdrą po samą głowę i udawanie, że się
śpi... lub coś w tym stylu).
Powieść jest smutna, to fakt niezaprzeczalny.
Chorowanie na raka nie jest wesołe. Jednak mimo wszechogarniającej
beznadziejności choroby, mimo tego, że bohaterowie dzielą się na a) chorych na
raka i b) rodzinę chorych na raka, książka nie jest przytłaczająca, a cała
ponura atmosfera jest sprytnie przykryta pod dozą humoru i szczęśliwymi, acz
krótkimi chwilami. Rozluźniające momenty, żarciki, wybryki i gierki słowne
bohaterów nadają świeżości i lekkości, a jednocześnie sprawiają, że na wierzch
wychodzi sedno całej książki. W moim przekonaniu jest ona nie o cierpieniu czy
smutku, ale właśnie o odnajdywaniu szczęścia, pogoni za marzeniami, miłości i
przyjaźni. A to, że połowa bohaterów jest śmiertelnie chora, dodaje tylko
wyrazu i sprawia, że cała opowieść wybrzmiewa w pełni. Sprawia, że powieść
powala na kolana, ale nie przytłacza tysiącem kilo beznadziejności i rozpaczy.
Bo nie jest po to, by im współczuć czy się nad nimi użalać- nikt nie chce, by
się nad nim użalać. Jest po to, by ich podziwiać, przeżywać z nimi przede
wszystkim te dobre czasy, a później może spojrzeć na siebie i powiedzieć:
"Weź się ogarnij"... a w końcu rzeczywiście się ogarnąć.
Cała fabuła wydaje się oklepana i przewidywalna. W
sumie temat już był maglowany tyle razy, że trudno się dziwić. U Greena, mimo
że nie jestem ekspertem od książek o raku, zauważyłam jednak pewne smaczki,
które różnią akurat tę książkę od innych. Może są to komiczne sceny, a może
dążenie do spełnienia marzenia, które nie jest tak oklepane, jak na przykład
wypad do Disneylandu. Może to zakończenie, które każdy zna, zanim sięgnie po
książkę, a które mimo wszystko może zaskoczyć i poruszyć do głębi? Szczerze?
Nie spodziewałam się akurat takiego rozwoju sytuacji, takiego obrotu spraw. Nie
spodziewałam się, że popularny "wyciskacz łez" mnie czymś zaskoczy i
naprawdę te łzy wyciśnie. Nie spodziewałam się, że przy ckliwej opowiastce
zatkam usta i wytrzeszczę oczy nad niby niewielkim, ale robiącym wrażenie
zwrotem akcji czy rozwiązaniem danej sprawy. Tak naprawdę sztampowość całej
historii jest tylko powierzchowna i chyba tylko osobom, które widzą książkę
pierwszy raz na oczy, może się wydawać, że tak jest.
O dziwo nawet polubiłam bohaterów. Być może stało się
tak za sprawą tragicznych wydarzeń, których jesteśmy świadkami, ale moja
sympatia to nie tylko typowy "bonus rakowy", postacie naprawdę mają w
sobie "to coś". Hazel sprawdza się w roli narratorki i trafia do mnie
jej sposób opisywania świata- i już mamy sukces. Zdarzają jej się patetyczne
wywody na temat życia, śmierci, szczęścia, sensu istnienia itd., ale nie możemy
nikogo za to winić: książki o tragediach charakteryzują się tym, że mają tę
moralizatorską nutę. Poza tym to są tylko momenty, które co prawda nasilają się
z każdą kolejną stroną, ale mimo wszystko nie przytłaczają, głównie przez te żartobliwe
momenty i sam sposób mówienia. Uwielbiam, gdy opowiada z nutką ironii o
przewodniczącym grupy wsparcia, Patricku, jak przekomarza się z mamą na temat
całodobowego oglądania America's Next Top Model, czy gdy obstawia Gusa za
"palenie" fajek. Augustus natomiast skradł moje serce od samego
początku. Swoim niebanalnym poczuciem humoru, przerośniętym, lekko pozerskim
nastawieniem do własnej osoby i fascynacją symbolami i metaforami wywołuje u
mnie podobne uczucia, jak Patrick z "The Perks Of Being A Wallflower":
takiego pozytywnie zakręconego freaka. Kocham jego sztuczną nogę, sposób
prowadzenia auta i miłość do gier komputerowych. Może zaskoczyć, że chłopak po
poważnej chorobie i innych wydarzeniach, od których minęło zaledwie półtora
roku, jest tak lekkoduszny, a czasem wydaje się wręcz za bardzo
"kozaczyć". Tym bardziej zaskoczył mnie swoją dojrzałością,
opiekuńczością i swoją prawdziwą twarzą w miarę rozwoju akcji. I tym bardziej
zszokował mnie ciąg dalszy i koniec historii jego i Hazel zapisanych na
stronach "Gwiazd naszych wina". Warto wspomnieć o Isaaku- bohaterze
nawet nie drugoplanowym, ale według mnie ważnym. Jego postać dopełnia cały
obraz w powieści, bo tak naprawdę na tych trzech przykładach pokazane jest
większość historii i emocji, jakie mogą przytrafić się chorującym osobom. Poza
tym Isaac przez całą książkę towarzyszył naszej dwójce i szczerze mówiąc mogę
stwierdzić, że do grona znanych i lubianych książkowych triów dołączyło
kolejne. O Peterze van Houtenie można powiedzieć tyle: zawsze musi trafić się
co najmniej jedna kanalia, ale i jego da się polubić, a nawet (!) zrozumieć.
Warto też zwrócić uwagę na samą oprawę książki. Ja
zdecydowałam się akurat na filmową wersję, ponieważ: a) innej nie było i b)
bardziej mi się podobała. Tak też na mojej okładce mam typową okładkę powieści
młodzieżowej z głównymi bohaterami i świetny wytłoczony tytuł, a w środku
naprawdę przyjemne do czytania duże, wyraźne litery (nie ma nic bardziej
wkurzającego niż maczek na gigantycznej stronie i brak jakichkolwiek widocznych
postępów w czytaniu, naprawdę), dobrze zaznaczone kolejne rozdziały, dwie
(!) grafiki i wkładkę z kadrami z filmu- czyli coś miłego dla odmiany (choć
przyznam się, że zwykle wolę oryginalne wersje książek, np. choćby
"Eragona").
Niektórzy piszą, że nie ma się
nad czym rozpuszczać, że książka jak każda inna, typowy wyciskacz łez/
romansidło/ kolejna wielka tragedyja, która może podobać się tylko niedojrzałym
gimbazjalistkom bez gustu, które nie wiedzą, co to dobra powieść, żywią się
medialną papką i lajkami na Facebook'u i popuszczają za każdym razem, gdy
słyszą o Jedynym-Boskim-Świecę-Się-Jak-Kula-Dyskotekowa-Edwardzie. Sory, taki
mamy klimat i takie są schematy myślenia niektórych osób (choć takie
klasyfikowanie nie jest dobre... w sumie żadne klasyfikowanie nie jest dobre).
W takim razie spoko, mogę być taką gimbazą, która ryczy za każdym razem, gdy w
książce czy filmie umiera piesek, a pocałunek na ekranie jest strasznie
interesujący, a jednocześnie zawstydzający. Prawda jest taka, że strasznie się
bałam, że kolejna młodzieżówka okaże się klapą, a ja bez sensu wydam pieniądze
na jakiś badziew. Ale podjęłam ryzyko, posłuchałam się opinii publicznej i mnie
zamurowało, bo ludzie wyjątkowo mieli tym razem rację. "Gwiazd naszych
wina" to prawdziwa powieść młodzieżowa, powieść o trudnym życiu
amerykańskich nastolatków, która naprawdę do mnie trafiła, zmiażdżyła i zrobiła
ze mnie mokrą plamę na ścianie. Niech się schowają historie o bogatych,
zbuntowanych nastolatkach pijących, palących, ćpających wszystko, co popadanie,
"bo jakie to ich życie trudne", niech się schowają historie, w
których sympatię do nieznośnych i nie do strawienia bohaterów próbuje się
wzbudzić przez wciśnięcie jakiejś łzawej, tragicznej historyjki, która nijak
łączy się z fabułą (ale tragedia musi być, bo musi), nic nie wnosi i widać
gołym okiem, że to wszystko jest pisane na siłę. "Gwiazd naszych
wina" do mnie przemawia. Potrafię zrozumieć bohaterów, mimo że z rakiem
miałam do czynienia tyle, co z mdłymi formułkami w podręcznikach biologii i
tym, co pokazują w telewizji. Potrafię się z nimi utożsamić, jako tako wczuć
się w ich sytuację i im współczuć. Być może jestem naiwna, ale wydaje mi się
bardzo możliwe, że właśnie tak może to wszystko wyglądać. Historia nie jest ani
przesłodzona, ani zbyt gorzka, jest po prostu taka, jaka jest. I kończy się
tak, jak może się skończyć. Green już od początku mówi, że jest to historia w
pełni fikcyjna, ale jestem niemal pewna, że na świecie istnieje co najmniej
kilka takich Hazel, Augustusów, Isaaków, Houtenów itd. A może po prostu chcę
wierzyć, że naprawdę można spotkać genialnych ludzi w takich miejscach i w
takim czasie, które wydają się beznadziejne, a okazują się zbawcze. Jedno jest
pewne: nie żałuję, że wydałam te jakże wielkie pieniądze i że najpierw
przeczytałam to, a nie dałam szansy innym książkom. Powiem nawet, że jeśli
Green trzyma taki poziom cały czas, to z pewnością sięgnę po jego kolejne
książki, może nawet zaryzykuję i je kupię. Ale jeśli one naprawdę trzymają
poziom "Gwiazd naszych wina", chyba nie czytałabym ich hurtem, co i
Wam radzę. Przynajmniej z moją "wrażliwością" ( a raczej tendencją do
wycia przez różne głupoty), groziłoby to załamaniem nerwowym, a w najlepszym
wypadku odwodnieniem.
P.S.
Próbowałam wymyślić jakiś zgrabny i ciekawy tytuł tej recenzji, ale w książce
jest tyle genialnych cytatów, momentów i kwestii, że trudno wybrać.
Mam dość duży problem z "Gwiazd naszych wina". Pamiętam środek nocy po przeczytaniu książki: nie mogłam się pozbierać, ryk, gadanie samej do siebie :"Jak to się mogło stać, że On, a Ona...", wygląd napuchniętej Marge Dursley i tym podobne obrazki. Jednak dzisiaj, po kilku miesiącach od przeczytania książki, nawet mi powieka nie zadrży ze wzruszenia. Nie wiem, czy mnie rozumiesz, ale pierwsze wrażanie to był obłęd, a teraz ta książka wydaje mi się, z resztą jak wspomniałaś, takim zwyczajnym czytadłem dla nastolatków.
OdpowiedzUsuńJednak, bardzo podoba mi się styl pisania Johna. I chociażby to, że napisał to mężczyzna, obnażając swoją wrażliwość, (tu muszę użyć cukierkowatego zwrotu): to jest niebywale słodkie! Postaci też są ciekawe, wyraźne, charakterystyczne. Nie ukrywam, że Green zaskoczył mnie motywem z papierosem, w tym momencie- mój mistrz! Może brak mojej długofalowej wrażliwości, co do tej książki, spowodowany jest tym, że moi znajomi mówili mi o niej bardzo dużo dobrego, a wtedy moja wyobraźnia zaczynała pracować, i spodziewam się arcydzieła na skale Nobla. Nie mniej jednak, nie mogę oczerniać tej książki, bo z pewnością w stosunku do dzisiejszych wytworów literackich jest inteligentna, ma przekaz i potrafi zmienić człowieka.
Pozdrawiam :)
Porównanie do Marge- You've made my day! :D
UsuńWłaśnie chyba najbardziej zadziwiające jest to, że tę powieść napisał mężczyzna, tym bardziej, że zrobił to z perspektywy dziewczyny. A niby pisanie młodzieżówek to domena kobiet. Tymczasem żadna do tej pory mnie nie porwała, za to już drugi mężczyzna skradł moje serce swoimi młodzieżówkami. ;)
Nie wiem dlaczego ale mnie za bardzo ta książka nie przypadła do gustu. Owszem przeczytałam ją do końca. No ale może to nie mój typ.? :)
OdpowiedzUsuńDobra książka. Jak dla mnie, nie okazała się wspaniała, ale.. zapamiętam ją ; )
OdpowiedzUsuń"Gwiazd naszych wina" stała się jedną z moich ulubionych książek i tylko czekam na okazję do bliższego zapoznania się z pozostałymi dziełami Greena :) Mam nadzieję, że się nie rozczaruję, bo opowieść o Hazel i Augustusie bardzo mnie poruszyła.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
revievv
Uwielbiam. Przeczytałam w jedną noc, a jestem znana z tego, że nie zarywam nocy dla książek. Następnego dnia poszłam na premierę do kina. Meg.a
OdpowiedzUsuńTa książka to dla mnie absolutnie arcydzieło - i to bez dwóch zdań:)
OdpowiedzUsuń