Tytuł: „Dotyk Gwen Frost”
Autorka: Jennifer Estep
Liczba stron: 312
Wydawca: Dreams
Stało się.
Dopadło mnie wakacyjne lenistwo. Takie, że nawet nie mam ochoty wyciągnąć ręki
po książkę, a co dopiero przeczytać ją i zrecenzować. Staram się jakoś ogarnąć,
a czuję, że już najwyższy czas. Zdałam sobie bowiem przed chwilą sprawę, że
czas działa zazwyczaj na niekorzyść powieści, filmu czy czegokolwiek. Taki los spotkał
niestety pierwszy tom „Akademii Mitu”, czyli „Dotyk Gwen Frost”, dlatego
postanowiłam w końcu zabrać się za post, bo jeszcze kilka dni zwłoki, a czuję,
że nie zostawiłabym na książce suchej nitki.
Gwen
Frost ma niezwykły dar- jeden dotyk wystarczy jej, by poznać całą historię
związaną z danym przedmiotem czy osobą- wspomnienia, uczucia, wydarzenia, w
których brał udział lub których przyczyną się stał. Właśnie dlatego zostaje
umieszczona w Akademii Mitu- szkole dla młodych herosów, potomków
najznakomitszych rodów znanych z mitologii greckiej, nordyckiej, celtyckiej
itd. Gwen nie wierzy w całe te historie. Los jednak sprawia, że staje się ich
częścią, a poradzenie sobie w miejscu, które na pozór jest jej kompletnie obce,
staje się najmniejszym problemem.
Od
„Dotyku Gwen Frost” oczekiwałam epickiej opowieści rodem z greckiej mitologii,
którą bardzo lubię: pełną starożytnych bogów, przerażających potworów i
wielkich bitew. W książce dostaniemy z tego… jedno wielkie nic. O bóstwach i
wojnach dowiadujemy się w kilkustronicowych opisach tak sobie prowadzonych
lekcji, a potwory to głównie posągi, które nawet nie zaszczycą mrugnięciem oka.
Co prawda z czasem zwykłe mity stają się w książce prawdą i jest kilka
momentów, gdzie z magią i starożytnymi wierzeniami stajemy twarzą w twarz,
jednak jest ich tak mało, że nie są one w stanie uratować całej książki, która…
no właśnie. Zamiast tej epickiej przygody czytelnik dostaje ponad 300 stron
opowieści o rozpieszczonych dzieciakach bogatych rodziców. Akademia Mitu różni
się od typowej amerykańskiej szkoły praktycznie tylko tym, że uczniowie na
W-Fie ćwiczą szermierkę i potrafią strzelać różowymi iskrami z paznokci. W
dodatku cała fabuła opiera się głównie na tym, na czym filmy typu „American
Pie”, czyli w skrócie: kto, z kim, gdzie i ile razy. Czy naprawdę ludzie
uważają, że życie nastolatków krąży tylko wokół seksu? Jak mnie to denerwuje!
Nie wierzę, by młodzi ludzie naprawdę nie mieli lepszych rzeczy do roboty, tym
bardziej młodzi herosi mający strzec świat przed zagładą! I nie jestem tu jakąś
cnotliwą Wieśką, która chowa się w kąt i zakrywa oczy, gdy w filmach następuje
scena pocałunku (jeszcze nie zapomniałam jak wygląda życie ucznia liceum i nie wygląda ono z pewnością aż tak!). Typowy przejaw skłonności Amerykanów do spłycania i koloryzowania rzeczywistości- powinnam się już przyzwyczaić. Ale
coś, co zapewne miało być tylko tłem do całej powieści, zarysem rzeczywistości,
w jakiej znalazła się główna bohaterka, stało się głównym wątkiem. W dodatku okazuje
się on być przyczyną całej tajemnicy, która miała ratować całą powieść. Pal
licho, wkurzonego Lokiego i walkę dobra ze złem damy jako dodatek do starć
między rozwydrzonymi bachorami! Nie nie nie! Ja nie chcę kolejnej książki o
puszczalskich dziewczynach i chłopakach-zdobywcach z tłem lekko mitologicznym. A na
razie właśnie tak odebrałam „Dotyk Gwen Frost”, a wraz z nim całą „Akademię
Mitu”.
O
dziwo, mimo tego wszystkiego, co napisałam wyżej, najlepszym wątkiem okazuje
się być… wątek miłosny. Pomińmy to, że poza wątkami miłosnymi w różnych
konfiguracjach za dużo fabuły tu nie ma, to przynajmniej jeden z tych wielu
wyszedł nawet-nawet. Pomińmy też to, że ciągłe wpadanie niezdarnej bohaterki na
największe ciacho w okolicy jest już cliché, to przynajmniej końcówka nie jest
aż tak oczywista, co może wróżyć jakiś fajniejszy obrót sprawy.
Dawno
tak bardzo nie irytowała mnie główna bohaterka. Jeśli dodać jeszcze, że to
właśnie ona prowadzi narrację, można śmiało przewidzieć katastrofę. Nawet nie
wyobrażacie sobie, jak czasami miałam Gwen dość! Dlaczego? Lista grzechów jest
dość pokaźna. Po pierwsze, nie rozumiem jej podejścia do mitologii. Kurczę,
dziewczyna trafia do szkoły pełnej walkirii, Spartan, Amazonek i innych
mitycznych rodów, dookoła aż kipi magią, poczynając od niezwykłej siły, kończąc
na różnokolorowych iskrach strzelających z miejsc, gdzie normalnym ludziom się
raczej nie zdarza. Sama bohaterka obdarzona jest niezwykłą mocą, podobnie
zresztą jak wszystkie kobiety w jej rodzinie. Mimo to Gwen nie tylko nie
zastanawia się, dlaczego w ogóle jej magiczne zdolności istnieją, ale podważa
wszelkie argumenty udowadniające, że jest coś takiego jak siły wyższe, a Grecy
nie wymyślili sobie Olimpu i całej reszty jako bajki na dobranoc. Skoro
dziewczyna obdarzona paranormalnymi zdolnościami trafia do miejsca emanującego
magią, to na jej miejscu szczerze zastanowiłabym się, czy jakieś boskie siły
nie istnieją i czy aby nie warto zmienić swoich poglądów. A Gwen co robi? Mimo
że dookoła dzieją się niestworzone rzeczy, czary i inne cuda-niewidy, ona
okazuje się być zwykłą ignorantką, która wie lepiej od innych, a sama zaczytuje
się w bajkach o radioaktywnych pająkach i kryptonicie. Po drugie i bardzo
ważne: Gwen z samego charakteru nie przypadła mi do gustu. Jest ona z rodzaju
tych bohaterek w stylu „ojej, jestem taka odtrącona, nikt mnie nie lubi, nie
mam przyjaciół, smutno mi, bo na stołówce nikt ze mną nie chce jeść sałatki”. A
przy okazji, między jedną lawiną żalów i łkań obrabia tyłki wszystkim dookoła,
stale się odcina od towarzystwa i udaje, że rozpieszczone dzieciaki to nie jej
liga, że jest ponad to. Poza tym, przecież to głupki wierzące w mitologiczną
bujdę! Nie mam nic przeciwko bohaterom, których los nie był usłany różami, a
przynajmniej nie takimi bez kolców, ale beksy to nie jest moja bajka. O wiele
bardziej wolę bohaterki kick-ass. Fajnie, że Gwen nie robi z siebie bohatera, a
mimo że lubi się nad sobą pastwić i cały czas roztrząsać problemy, można
docenić ją za dociekliwość, cięty język i pyskatość. Na dłuższą metę jednak to
wszystko zaczyna męczyć. Całe szczęście w trakcie książki trochę się to zmienia
i staje się ona w miarę znośną bohaterką. Magiczny przykład na to, że każdy
potrzebuje jakiejś bratniej duszy.
Żal mi wystawiać taką ocenę. Długo starałam się uratować tę recenzję, ale nie udało się. „Dotyk
Gwen Frost” dostał ode mnie brudną szmatą po twarzy. Dawno nie wylałam tak
wielkiego wiadra pomyj. A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że wcale nie
miałam takiego zamiaru. Odkładając przeczytaną książkę, owszem, czułam ulgę,
ale nie byłam do niej tak negatywnie nastawiona. Praktycznie dopiero podczas
pisania wszystkie brudy wyszły na jaw, a ja sama zdziwiłam się, jak bardzo
opinia o książce może zmienić się po stosunkowo krótkim czasie. Może to lepiej-
spojrzeć z dystansu i opisać to, co zostało w pamięci najdłużej. Jakby nie
było, prawda jest taka, że w książkę Estep nie dałam rady się wbić, a wręcz
były momenty, gdy wyczekiwałam końcówki rozdziału, by móc ją odłożyć bez
wyrzutów sumienia. To chyba nie świadczy dobrze o powieści, podobnie jak fakt,
że książka jest przewidywalna, a finalna scena, która miała wbić czytelnika w
krzesło, została odgadnięta przeze mnie dużo wcześniej (znowu, ugh). „Dotyk
Gwen Frost” nie jest dobrym początkiem serii i szczerze mówiąc, trochę mnie
zniechęcił do dalszej lektury. Końcówka może i zapowiada więcej akcji, więcej
czegoś fajnego, jednak pierwszy tom cały czas pozostawia tę obawę, że dostanę
kolejną książkę o rozpuszczonych bogaczach i outsiderze w wyciągniętej bluzie.
Boję się następnych części, bo gdzieś w głębi mnie siedzi jakaś cząstka
nadziei, niestety nieuzasadnionej. Fajnie się zapowiadało, bo mitologia jest bardzo wdzięcznym tematem, a wyszło... bardzo przeciętnie Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że
książka nie tyle pozostawia nieprzyjemny posmak, ile na początku jest zjadliwa,
a odbija się dopiero po jakimś czasie.
PS. Poza tym okładki kompletnie
nie pasują mi do treści. Nie są jakieś paskudne, ale oprócz fioletowych oczu to
chyba nie mają zbyt wiele wspólnego z fabułą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)