Tytuł: „W śnieżną noc”
Autorzy: Maureen Johnson, John Green, Lauren
Myracle
Liczba stron: 335
Wydawca: Bukowy Las
Odkąd
usłyszałam o “W śnieżną noc”, stwierdziłam, że chciałabym ją zdobyć na święta.
Możecie sobie wyobrazić, jakie było moje zdziwienie, gdy znalazłam OSTATNI,
jakby specjalnie zostawiony dla mnie egzemplarz w Biedronce. Czym prędzej
porwałam ją w moje ręce i powiedziałam
sobie twardo, że tej książki sobie nie odpuszczę. No i tak zrobiłam. Miała to
być miła lektura na święta, jednak dostałam zamówienie ze szkoły (pozdrawiam
wszystkich z mojej Czwórki, którzy zabłądzili aż tutaj!) na recenzję czegoś, co
byłoby idealną książką na Boże Narodzenie. Długo myślałam, co by tu
polecić, ale nic z tego nie wyszło- cały czas wracałam akurat do tej i nie
mogłam sobie wyobrazić stosowniejszego wyboru. A że polecać w ciemno nie chcę i
nie zamierzam, postanowiłam odpocząć od lektur szkolnych i spędzić Mikołajki z
czymś, co przeczytam z własnej, nieprzymuszonej woli. Zadanie było o tyle
łatwiejsze, że ostatnie spotkanie z Greenem- jednym z autorów książki- okazało
się totalnym sukcesem, więc nie miałam zbyt wielu obaw.
Gracetown
to mała miejscowość w Stanach Zjednoczonych, która pewnej Wigilii zostaje odcięta od reszty
świata przez największą od pięćdziesięciu lat śnieżycę. Uliczki tego miasteczka-
wyjętego niczym ze świątecznej pocztówki- stają się tłem dla rozgrywających się
trzech pozornie niemających ze sobą nic wspólnego historii miłosnych. Pociąg
Jubilatki grzęźnie w zaspie i dziewczyna zmuszona jest spędzić święta w obcym
miejscu z dala od tych, których kocha, Tobin, Diuk i JP biorą udział w szalonej
podróży na spotkanie z drużyną cheerleaderek, a Addie musi poradzić sobie z
narastającą chandrą, mętlikiem w pracy i nietypową przesyłką do odebrania. Dla
wszystkich bohaterów będą to najbardziej zwariowane i najbardziej magiczne święta w ich życiu.
Chyba
jeszcze nigdy nie czytałam książki, w której byłoby aż tyle świąt. Wigilia i
Boże Narodzenie przewija się tu cały czas, a książka aż pachnie świętami.
Nastrój udziela się czytelnikowi i nie pozwala ani na chwilę zapomnieć o
czasie, w którym rozgrywa się akcja. Boże Narodzenie nie jest tu tylko tłem, ale to ono buduje całą atmosferę, ba! całą fabułę. Pełno tu choinek, świecidełek, prezentów,
wiosek elfów, jedzenia i oczywiście śniegu. Całość sprawia, że mimo ozdób
świątecznych i reklam, które atakują nas już od listopada, naprawdę się czuje, że święta
tuż tuż. Zatem wszystko, co powinno towarzyszyć Bożemu Narodzeniu mamy odhaczone, wróżymy sukces.
Wszystkie
trzy opowiadania powalają swoim humorem. Przez cały czas uśmiechałam się pod
nosem, czytając przeróżne porównania, słowne gierki i często niewybredne żarty (w których, nie ukrywajmy, współcześni nastolatkowie się lubują). Wszyscy autorzy mają podobne poczucie humoru,
przez co nie czuje się, że jest ich trzech, a nie jeden. Maureen Johnson kupiła
mnie porównaniem kawałka ciasta do siódmego tomu „Harry’ego Pottera” i mrożącą
krew w żyłach opowieścią o zamieszkach w sklepie z ceramicznymi figurkami, John
Green jak zwykle nafaszerował swoje dzieło bohaterami, którzy zachowują się jak
„starzy malutcy” i żonglują filozoficznymi przemyśleniami i patetycznymi
tekstami na zawołanie, natomiast u Lauren Myracle- świnia?! Serio? To już
wystarczający argument. Narracja jest bardzo prosta, typowo młodzieżowa i często
to ona, a nie fabuła jest głównym powodem do śmiechu. Całość sprawia, że „W
śnieżną noc” czyta się wyjątkowo lekko i nikt nie powinien mieć większych
problemów z przeczytaniem książki w dwa- trzy dni, nawet ci, którzy za słowem pisanym zbytnio nie przepadają.
Przykładowa wioska Flobie- główna przyczyna powstania pierwszego opowiadania- - bardzo urocza, bardzo słodka, bardzo świąteczna... |
Rzadko
zdarza się tak, by żaden z bohaterów książki mnie nie irytował. Zawsze znajdzie
się taka postać, a niestety jest to zazwyczaj jeden z głównych bohaterów, która potrafi działać na nerwy. W przypadku tej książki nie mogę wyraźnie wskazać
winowajcy, gdyż tak naprawdę wszystkich polubiłam z marszu. Najbardziej
irytująca była chyba banda cheerleaderek, ale one właśnie takie miały być, więc
nie można mieć im nic za złe- wręcz przeciwnie, w swojej „cheerleaderowości” są
tak słodko głupiutkie, że robi się cieplej na sercu. Główni bohaterowie to
zwykli nastolatkowie, do których przyzwyczaiły nas amerykańskie filmy i mimo że nie są być może postaciami zbyt głębokimi, to przecież
nie o to chodzi w miłej, odprężającej lekturze, by szczegółowo interpretować wewnętrzne przemyślenia zbyt dojrzałych jak na swój wiek ludzi. Tym bardziej, że nie przeszkadza to też we wczuciu się w ich sytuację, zrozumienie
ich i utożsamienie się z nimi. Nie mogę nie wspomnieć jeszcze o jednej z postaci, która może
nie jest w książce najważniejsza, ale za to z pewnością najbardziej intrygująca. O
co chodzi z tym Alufoliowym? Odpowiedzi na to właśnie pytanie zabrakło mi
najbardziej, bo postać wyjątkowo- dosłownie i w przenośni- rzuca się w oczy.
Ze
wszystkich trzech tekstów, najbardziej przypadła mi do gustu „Podróż
wigilijna”. Stanowi
świetny początek książki i zapowiada bardzo dobrze dalszą część. Z kolei Green
kupił mnie swoim humorem, a także absurdem całej sytuacji, jaką opisał.
„Bożonarodzeniowy cud pomponowy” jest tak bardzo amerykański. Troszkę
przypomina mi parodię jakiegoś wyścigu szczurów, biegu z przeszkodami albo swoistego rodzaju zimowych igrzysk. Autor pokazał, że potrafi pisać nie tylko powieści do
płaczu, wręcz niepohamowanego wycia, jak było to z „Gwiazd naszych wina” (KLIK),
ale jest w stanie naskrobać też coś tylko i wyłącznie dla śmiechu. Wydaje się,
że Lauren Myracle z całej trójki poszła najbardziej w stronę poważniejszą i nawet rzeczona świnia (btw. O imieniu Gabriel- przypadek? Nie sądzę
:D) nie do końca to przykryła. Samopoczucie głównej bohaterki niebezpiecznie
przypomina typowe dla romantyków nastroje, co sprawia, że opowiadanie nie jest
takie słodziutkie i głupiutkie jak świąteczne komedie romantyczne. Addie jest
tak naprawdę chyba jedyną postacią, która prawie od początku do końca
opowiadania jest przygnębiona, załamana zawodem miłosnym i czuje się
niezrozumiana (a nie mówiłam?- typowy romantyk), a całe opowiadanie przybiera kształt typowej powieści młodzieżowej o problemach nastolatków i sposobów na ich rozwiązanie. Może jednak to dobrze, bo za
dużo cukru i lukru potrafi się przejeść, a nawet skutkować niestrawnością i bólem
brzucha. Za to końcówka „Świętej patronki świnek” powala na kolana i
rekompensuje wszystkie smutki wylane na kartach nie tylko tej części, ale całej
książki. I znowu się powtórzę: jest to godne zakończenie książki, a sposób, w
jaki zostały połączone wszystkie trzy opowiadania w jedno jest zdecydowanie
satysfakcjonujący. Czytelnik dostaje scenę jakby wyciętą z komedii omyłek,
gdzie wszyscy bohaterowie przypadkowo spotykają się w jednym miejscu i zaczynają mówić na
raz, a to, co wydawało się niepołączone w żaden sensowny sposób, okazuje się
układać w zaskakująco logiczną całość. Dzięki temu zakończeniu śmiem twierdzić,
że gdyby umiejętnie pomieszać wszystkie rozdziały, z trzech oddzielnych
opowiadań można byłoby stworzyć jedną spójną powieść. Green i spółka
zdecydowanie wrócili mi wiarę w zbiory opowiadań, którą już dawno zarzuciłam i prosiłabym o więcej tak udanych kolaboracji.
„W
śnieżną noc” to książka tylko i wyłącznie na ten krótki czas w roku, jakim są święta Bożego Narodzenia. Jestem
pewna, że w wakacje aż tak dobrze by się jej nie czytało i chyba nikomu nie
przyszłoby to nawet do głowy. Trójka autorów sprostała postawionemu im zadaniu
i udało jej się stworzyć takie dzieło, które wprowadzi czytelnika w zimowy,
świąteczny nastrój. Jest to książka pełna humoru i akcji, trochę do śmiechu,
trochę do wzruszeń. Będzie to dobry wybór zwłaszcza dla żeńskiej części
publiczności, choć panowie też mogą znaleźć coś dla siebie, zwłaszcza u Greena.
Także chłopcy: jeśli macie problem z prezentem dla dziewczyny/siostry/koleżanki*, możecie pokusić się o podarowanie właśnie tej
niepozornej książeczki, a gdy dziewczyna/siostra/koleżanka* nie będzie widziała, przerzucić kilka kartek dla
własnej rozrywki. Mogę z czystym sumieniem zagwarantować, że te lekkie, łatwe i
przyjemne opowiastki umilą czas świątecznego lenistwa, obżarstwa i jeszcze raz
lenistwa, a przez resztę roku będą bardzo ładnie wyglądały na półce, zwłaszcza
że oprawa jest wyjątkowo klimatyczna (jak wszystkie polskie
greenowskie okładki). Coś czuję, że będzie to jedna z moich ulubionych lektur
na grudniowe wieczory.
* niepotrzebne skreślić ;)
Chyba muszę napisać list do pomocników Mikołaja, żeby mi to kupili pod choinkę :)
OdpowiedzUsuńDO świąt jeszcze trochę czasu zostało, więc może Mikołaj zdąży coś wykombinować. ;)
OdpowiedzUsuń