19:52

"Rozpoczyna się polowanie na śniącego wędrowca"... przedpremierowo: Samantha Shannon "Zakon Mimów"


Tytuł: „Zakon Mimów”
Autorka: Samantha Shannon
Liczba stron: 533
Wydawca: Sine Qua Non

                Odkąd skończyłam „Czas Żniw” (klik!), nie było chyba takiego dnia, żebym nie myślała o jego kontynuacji: bo to odwiedziło się stronę wydawnictwa i w zapowiedziach znowu nic, to koleżanka pytała się o książkę godną polecenia, to znowu ktoś wstawił recenzję na swojego bloga albo szkoła organizowała wszelkiego rodzaju książkowe konkursy, rankingi itd. Nie mówiąc już o tym, kiedy w końcu pojawiła się jakaś informacja, że premiera tuż tuż, że znamy już tytuł i okładkę drugiej części. Można się więc domyślić, jaka była moja reakcja, gdy w domu czekała na mnie książkowa przesyłka, ale bynajmniej nie taka, której się spodziewałam. Zaczęłam szaleć jeszcze przed porządnym rozerwaniem koperty, od razu, gdy moim oczom ukazała się opasła kniga z czerwoną okładką, złotym kwiatkiem i ćmą na wierzchu. Jak dobrze, że zbliżały się święta i wolne, bo bym totalnie odpuściła sobie szkołę (co w sumie i tak zrobiłam, bo praca domowa na święta leży nietknięta), byleby tylko zagłębić się w „Zakon Mimów”. I mimo że korciło mnie, żeby najpierw przypomnieć sobie pierwszą część, która „ryła banię” na tyle, że tylko głupi może powiedzieć, że po jednym przeczytaniu wszystko zapamiętał i zrozumiał, postanowiłam, że spróbuję się ogarnąć bez tego, byle tylko nie tracić cennego czasu.

                Paige wraz z garstką innych jasnowidzów udało się uciec z kolonii karnej Szeol I i dotrzeć do murów cytadeli Sajon Londyn. To jednak dopiero początek jej kłopotów. Teraz jest wrogiem numer jeden nie tylko Sajonu, ale i Refaitów, którzy zrobią wszystko, by ich istnienie zostało utrzymane w tajemnicy. A taki cel stawia sobie Paige: przekazać społeczeństwu prawdę. Aby tego dokonać postanawia zwołać zebranie Eterycznego Stowarzyszenia. Tylko czy skłóceni ze sobą władcy syndykatu będą chcieli jej słuchać? Zwłaszcza gdy niemal popadła w niełaskę swojego mim-lorda i jest wmieszana w aferę obejmującą całe podziemne państwo londyńskich jasnowidzów?


                Z „Zakonem Mimów” jest niemal identycznie jak z „Czasem Żniw”. Na początku ciężko się w to wszystko wbić. Bądźmy szczerzy- nie jest tajemnicą, że Samantha Shannon pisze w bardzo zawiły sposób i trudno znaleźć coś podobnego do jej twórczości, żeby się przemóc i szybciej wejść w książkę. W drugiej części jednak nie towarzyszyła mi ta niepewność, że powieść może mi się nie spodobać- znałam już możliwości autorki i wpływ, jaki na mnie wywarła. Wystarczyło utrzymać poziom oraz styl i sukces był murowany. I dokładnie tak się stało. Od samego początku pochłaniałam książkę tak szybko, jak tylko mogłam, na ile ilość wolnego czasu mi pozwalała, nie dając sobie chwili wytchnienia. Owszem, byłam trochę zagubiona, ale szybko się przemogłam i później poszło z górki. Trochę mnie zaskoczyło, że miałam malutkie problemy na początku- szczerze mówiąc, myślałam, że lektura pójdzie mi jak bułka z masłem od pierwszych słów- ale gdzieś z tyłu głowy miałam pewność, że jeszcze jedno zdanie, kolejna strona i Sajon pochłonie mnie totalnie. I tak się stało.
                Dlaczego początek nie był tak łatwy, jak przewidywałam? Nie dlatego, że od czasu przeczytania pierwszej części minęło ponad pół roku. Samantha Shannon w „Zakonie Mimów” serwuje nam kompletnie nowe rzeczy. Nie znajdziemy tam Szeolu, z którym zdążyliśmy się zaznajomić w „Czasie Żniw”, zamiast tego wgłębiamy się bardziej w Londyn, który towarzyszył nam tylko przez ułamek pierwszego tomu. Znajomych bohaterów pozostała garstka, Shannon natomiast atakuje nas całą masą nowych postaci noszących wiele imion, pseudonimów, tytułów, z którymi trzeba się po prostu otrzaskać. Fabuła jest całkiem inna, mimo że tworzy nierozerwalną całość z akcją pierwszej części. W „Zakonie Mimów” jednak nie znajdą się treningi jasnowidzów (no, może trochę), ciągłe towarzystwo Refaitów (no, może trochę), walka z Emmitami (no, może trochę). Druga część stanowi niezależną historię, która jednak nie może być opowiedziana bez wcześniejszego tomu. Jak się okazuje, „Zakon Mimów” może mieć mniej wspólnego z „Czasem Żniw”, niż by zakładano. Chociaż patrząc na wszystko z drugiej strony, kto przez siedem pięćsetstronicowych książek  chciałby pisać, a później czytać, o tym samym?


                „Zakon Mimów” pozwala lepiej zrozumieć sposób działania syndykatu, ukazuje życie codzienne jasnowidzów zrzeszonych w gangach, opisuje podstawowe prawa rządzące tą społecznością, serwuje kolejne tajemnice, intrygi, mrożące krew w żyłach wydarzenia, nierzadko brutalne i krwawe. Jednak to nie mogło mi zrekompensować braku Refaitów, nad czym ubolewałam przez sporą część książki. Cóż ja poradzę, że zakochałam się w Naczelniku i jego pobratymcach? Ale nie martwcie się, wielkoludy z Zaświatów w "Zakonie Mimów" pojawiają się i nieźle mieszają. Wydaje mi się, że właśnie w momencie, gdy przez historię zaczęli przewijać się tajemniczy „kosmici”, był tym przełomem, który ruszył całą maszynę do przodu na pełnych obrotach.


                Shannon udało się utrzymać wyjątkowość i unikalność bohaterów. „Zakon Mimów” ich nie spłycił, nie spłaszczył, a wręcz przeciwnie, stali się oni jeszcze bardziej rozróżnialni i wyjątkowi. O wiele lepiej poznajemy Siedem Pieczęci, które nie są już po prostu Jaxonem i sześcioma jasnowidzami, ale każdy ma swoje zajęcie, swój talent, jakieś swoje zwyczaje. Poznajemy bliżej Nicka i Zekego, którzy w kilka chwil wywołali burzę w „Czasie Żniw”, poznajemy Danicę, która przestaje być już tylko mglistą postacią majstrującą przy masce tlenowej, poznajemy Elizę, której szczerze mówiąc nie pamiętam z poprzedniej części. I poznajemy bliżej Jaxona. Jak można stworzyć postać tak charyzmatyczną, jednocześnie tak pociągającą i odstręczającą? Po „Czasie Żniw” miałam mieszane uczucia co do niego, ale po „Zakonie Mimów” dosłownie cała się gotowałam i ogłaszam wszem i wobec, że szczerze go nienawidzę! Rzadko kiedy zdarza się, że postać budzi u mnie tak negatywne uczucia: nie było tak ani z prezydentem Snowem, ani  z Volturi, nie było tak nawet z Voldemortem. I to też jest talent i dowód na kunszt tak młodej autorki: stworzyć taki charakter, który dosłownie weżre się w mózgi czytelników i wzbudzi gwałtowne emocje.


 Nawet nowi bohaterowie, których można mylić, zlewać w jedno, potrafią zachować swój charakter na tyle, by odróżnić ich od innych. Shannon przybliża nam kolejne rodzaje jasnowidzów, przez co sam podział staje się o wiele bardziej zrozumiały i przejrzysty. Jasnowidze nie są już niekształtną masą, która różni się tylko kolorami. O wiele łatwiej jest się w tym wszystkim poruszać i nie tylko śniący wędrowiec wydaje się być interesujący.


Oczywiście nie obyło się bez zwrotów akcji i zaskoczeń, jakie się nawet filozofom nie śniły. Spodziewałam się, że autorka szykuje jakąś bombę na koniec, czego nie ukrywają nawet opinie na okładce. I gdy już się domyślałam końca, to Shannon i tak mnie zaskoczyła. Ze strachem przekładałam ostatnie strony „Zakonu Mimów”, bojąc się, co mogę tam zastać. Okazało się, że ten opiewany wszem i wobec koniec, który myślałam, że mam już za sobą, wcale jeszcze nie nadszedł! Autorka zmasakrowała mnie dosłownie ostatnim zdaniem w książce, że nie wiem, jak doczekam kolejnej części. Pani Shannon: tak się nie robi! A może właśnie się robi? Jedno jest pewne: jeśli mówiłam, że „Czas Żniw” kończy się spektakularnie i zaskakująco, to śpieszę z wyjaśnieniami: „Zakon Mimów” powala pod tym względem pierwszą część na głowę! Chyba nie da się napisać bardziej przejmującego zakończenia, chyba nie da się trzymać czytelnika w większej niepewności, z totalnym chaosem w głowie. Boję się, co autorka wymyśli następnym razem. Samantha Shannon po prostu odrobiła lekcje i potrafi utrzymać czytelnika w napięciu jeszcze lepiej, niż poprzednio.


 To będzie bardzo długi rok i mam szczerą nadzieję, że faza na „Zakon Mimów’ szybko mi przejdzie.W innym wypadku ciężko będzie się zabrać za czytanie czegokolwiek innego, a co dopiero docenienie. Na razie jednak skutecznie zaprząta mi głowę tak, że nie mogę się skupić na niczym innym, jeśli na widoku leży któraś z części „Czasu Żniw”. Już teraz mam pewne wakacyjno- czytelnicze plany i prawdopodobnie do serii wrócę o wiele szybciej, niż by się spodziewano. „Zakon Mimów” natchnął mnie, wlał wenę twórczą, zupełnie jakbym była medium podatnym na duchy zmarłych artystów. To w sumie dobrze, bo chęć do rysowania jak najbardziej mi się w najbliższym czasie przyda. Jeśli zaś chodzi o Shannon: nic dziwnego, że część dopatruje się w Paige odbicia autorki. Coś w tym jest. Gdyby jasnowidze istnieli, to Shannon z pewnością byłaby skoczkiem. Tak wbić się w cudzy umysł i przejąć kontrolę nad myślami może tylko śniący wędrowiec. Tej umiejętności nie pobije nawet pisarski talent psychografów, który Shannon też na pewno posiada. Ale oprócz zręcznego pióra przede wszystkim trzeba mieć bogaty senny krajobraz, a przynajmniej kompletnie „zryty” umysł, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie można mieć normalnie, przeciętnie w głowie, żeby stworzyć takie coś. I bardzo dobrze, ze tacy ludzie istnieją, bo my, przeciętni czytelnicy, dzięki nim mamy szansę przeczytać coś genialnego, zaskakującego i porywającego. Naprawdę dziwię się, że tak cicho jest o "Czasie Żniw"- boom towarzyszący ekranizacji, choćby nie wiem, jak ekipa filmowa się spieszyła, przyjdzie o wiele za późno.


Za możliwość przeczytania „Zakonu Mimów” jeszcze przed premierą najserdeczniej dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non.



2 komentarze:

  1. Kiedy zaczynałam współpracę z wydawnictwem SQN dostało mi się "Czas żniw", w którym się zakochałam, więc tak czekam, czy zaproponują mi do recenzji "Zakon mimów" :?
    http://chcecosznaczyc.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Czas żniw jest przede mną, ale po tak wielu entuzjastycznych opiniach muszę sięgnąć po obie części *.*

    Zapraszam do siebie,
    http://to-read-or-not-to-read.blog.onet.pl/

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)