Tytuł: „Zakon Mimów”
Autorka: Samantha Shannon
Liczba stron: 533
Wydawca: Sine Qua Non
Odkąd
skończyłam „Czas Żniw” (klik!), nie było chyba takiego dnia, żebym nie myślała o jego kontynuacji: bo to odwiedziło się stronę wydawnictwa i w zapowiedziach znowu
nic, to koleżanka pytała się o książkę godną polecenia, to znowu ktoś wstawił
recenzję na swojego bloga albo szkoła organizowała wszelkiego rodzaju książkowe
konkursy, rankingi itd. Nie mówiąc już o tym, kiedy w końcu pojawiła się jakaś
informacja, że premiera tuż tuż, że znamy już tytuł i okładkę drugiej części.
Można się więc domyślić, jaka była moja reakcja, gdy w domu czekała na mnie
książkowa przesyłka, ale bynajmniej nie taka, której się spodziewałam. Zaczęłam
szaleć jeszcze przed porządnym rozerwaniem koperty, od razu, gdy moim oczom
ukazała się opasła kniga z czerwoną okładką, złotym kwiatkiem i ćmą na
wierzchu. Jak dobrze, że zbliżały się święta i wolne, bo bym totalnie odpuściła
sobie szkołę (co w sumie i tak zrobiłam, bo praca domowa na święta leży
nietknięta), byleby tylko zagłębić się w „Zakon Mimów”. I mimo że korciło mnie,
żeby najpierw przypomnieć sobie pierwszą część, która „ryła banię” na tyle, że
tylko głupi może powiedzieć, że po jednym przeczytaniu wszystko zapamiętał i
zrozumiał, postanowiłam, że spróbuję się ogarnąć bez tego, byle tylko nie
tracić cennego czasu.
Paige
wraz z garstką innych jasnowidzów udało się uciec z kolonii karnej Szeol I i
dotrzeć do murów cytadeli Sajon Londyn. To jednak dopiero początek jej kłopotów.
Teraz jest wrogiem numer jeden nie tylko Sajonu, ale i Refaitów, którzy zrobią
wszystko, by ich istnienie zostało utrzymane w tajemnicy. A taki cel stawia
sobie Paige: przekazać społeczeństwu prawdę. Aby tego dokonać postanawia zwołać
zebranie Eterycznego Stowarzyszenia. Tylko czy skłóceni ze sobą władcy
syndykatu będą chcieli jej słuchać? Zwłaszcza gdy niemal popadła w niełaskę swojego
mim-lorda i jest wmieszana w aferę obejmującą całe podziemne państwo
londyńskich jasnowidzów?
Z
„Zakonem Mimów” jest niemal identycznie jak z „Czasem Żniw”. Na początku ciężko
się w to wszystko wbić. Bądźmy szczerzy- nie jest tajemnicą, że Samantha
Shannon pisze w bardzo zawiły sposób i trudno znaleźć coś podobnego do jej
twórczości, żeby się przemóc i szybciej wejść w książkę. W drugiej części jednak
nie towarzyszyła mi ta niepewność, że powieść może mi się nie spodobać- znałam
już możliwości autorki i wpływ, jaki na mnie wywarła. Wystarczyło utrzymać
poziom oraz styl i sukces był murowany. I dokładnie tak się stało. Od samego
początku pochłaniałam książkę tak szybko, jak tylko mogłam, na ile ilość
wolnego czasu mi pozwalała, nie dając sobie chwili wytchnienia. Owszem, byłam trochę zagubiona, ale szybko się
przemogłam i później poszło z górki. Trochę mnie zaskoczyło, że miałam
malutkie problemy na początku- szczerze mówiąc, myślałam, że lektura pójdzie mi jak bułka z masłem od pierwszych słów- ale gdzieś z tyłu głowy miałam pewność, że
jeszcze jedno zdanie, kolejna strona i Sajon pochłonie mnie totalnie. I tak się
stało.
Dlaczego
początek nie był tak łatwy, jak przewidywałam? Nie dlatego, że od czasu
przeczytania pierwszej części minęło ponad pół roku. Samantha Shannon w
„Zakonie Mimów” serwuje nam kompletnie nowe rzeczy. Nie znajdziemy tam Szeolu,
z którym zdążyliśmy się zaznajomić w „Czasie Żniw”, zamiast tego wgłębiamy się
bardziej w Londyn, który towarzyszył nam tylko przez ułamek pierwszego tomu.
Znajomych bohaterów pozostała garstka, Shannon natomiast atakuje nas całą masą
nowych postaci noszących wiele imion, pseudonimów, tytułów, z którymi trzeba
się po prostu otrzaskać. Fabuła jest całkiem inna, mimo że tworzy nierozerwalną
całość z akcją pierwszej części. W „Zakonie Mimów” jednak nie znajdą się
treningi jasnowidzów (no, może trochę), ciągłe towarzystwo Refaitów (no, może
trochę), walka z Emmitami (no, może trochę). Druga część stanowi niezależną
historię, która jednak nie może być opowiedziana bez wcześniejszego tomu. Jak
się okazuje, „Zakon Mimów” może mieć mniej wspólnego z „Czasem Żniw”, niż by
zakładano. Chociaż patrząc na wszystko z drugiej strony, kto przez siedem
pięćsetstronicowych książek chciałby
pisać, a później czytać, o tym samym?
„Zakon
Mimów” pozwala lepiej zrozumieć sposób działania syndykatu, ukazuje życie
codzienne jasnowidzów zrzeszonych w gangach, opisuje podstawowe prawa rządzące
tą społecznością, serwuje kolejne tajemnice, intrygi, mrożące krew w żyłach wydarzenia, nierzadko brutalne i krwawe. Jednak to nie mogło mi zrekompensować braku Refaitów, nad
czym ubolewałam przez sporą część książki. Cóż ja poradzę, że zakochałam się w
Naczelniku i jego pobratymcach? Ale nie martwcie się, wielkoludy z Zaświatów w "Zakonie Mimów" pojawiają się i nieźle mieszają. Wydaje mi się, że właśnie w momencie, gdy
przez historię zaczęli przewijać się tajemniczy „kosmici”, był tym przełomem,
który ruszył całą maszynę do przodu na pełnych obrotach.
Shannon
udało się utrzymać wyjątkowość i unikalność bohaterów. „Zakon Mimów” ich nie
spłycił, nie spłaszczył, a wręcz przeciwnie, stali się oni jeszcze bardziej
rozróżnialni i wyjątkowi. O wiele lepiej poznajemy Siedem Pieczęci,
które nie są już po prostu Jaxonem i sześcioma jasnowidzami, ale każdy ma swoje
zajęcie, swój talent, jakieś swoje zwyczaje. Poznajemy bliżej Nicka i Zekego,
którzy w kilka chwil wywołali burzę w „Czasie Żniw”, poznajemy Danicę, która
przestaje być już tylko mglistą postacią majstrującą przy masce tlenowej,
poznajemy Elizę, której szczerze mówiąc nie pamiętam z poprzedniej części. I
poznajemy bliżej Jaxona. Jak można stworzyć postać tak charyzmatyczną,
jednocześnie tak pociągającą i odstręczającą? Po
„Czasie Żniw” miałam mieszane uczucia co do niego, ale po „Zakonie Mimów”
dosłownie cała się gotowałam i ogłaszam wszem i wobec, że szczerze go
nienawidzę! Rzadko kiedy zdarza się, że postać budzi u mnie tak negatywne
uczucia: nie było tak ani z prezydentem Snowem, ani z Volturi, nie było tak nawet z Voldemortem. I
to też jest talent i dowód na kunszt tak młodej autorki: stworzyć taki
charakter, który dosłownie weżre się w mózgi czytelników i wzbudzi gwałtowne
emocje.
Nawet nowi bohaterowie, których można mylić,
zlewać w jedno, potrafią zachować swój charakter na tyle, by odróżnić ich od
innych. Shannon przybliża nam kolejne rodzaje jasnowidzów, przez co sam podział
staje się o wiele bardziej zrozumiały i przejrzysty. Jasnowidze nie są już
niekształtną masą, która różni się tylko kolorami. O wiele łatwiej jest się w tym wszystkim poruszać i nie tylko śniący wędrowiec wydaje się być interesujący.
Oczywiście nie
obyło się bez zwrotów akcji i zaskoczeń, jakie się nawet filozofom nie śniły.
Spodziewałam się, że autorka szykuje jakąś bombę na koniec, czego nie ukrywają
nawet opinie na okładce. I gdy już się domyślałam końca, to Shannon i tak mnie
zaskoczyła. Ze strachem przekładałam ostatnie strony „Zakonu Mimów”, bojąc się,
co mogę tam zastać. Okazało się, że ten opiewany wszem i wobec koniec, który myślałam, że mam już za sobą, wcale jeszcze
nie nadszedł! Autorka zmasakrowała mnie dosłownie ostatnim zdaniem w książce,
że nie wiem, jak doczekam kolejnej części. Pani Shannon: tak się nie robi! A
może właśnie się robi? Jedno jest pewne: jeśli mówiłam, że „Czas Żniw” kończy
się spektakularnie i zaskakująco, to śpieszę z wyjaśnieniami: „Zakon Mimów”
powala pod tym względem pierwszą część na głowę! Chyba nie da się napisać
bardziej przejmującego zakończenia, chyba nie da się trzymać czytelnika w
większej niepewności, z totalnym chaosem w głowie. Boję się, co autorka wymyśli
następnym razem. Samantha Shannon po prostu odrobiła lekcje i potrafi utrzymać
czytelnika w napięciu jeszcze lepiej, niż poprzednio.
To będzie bardzo długi rok i mam szczerą
nadzieję, że faza na „Zakon Mimów’ szybko mi przejdzie.W innym wypadku ciężko będzie się zabrać za czytanie czegokolwiek innego, a co dopiero docenienie. Na razie jednak
skutecznie zaprząta mi głowę tak, że nie mogę się skupić na niczym innym, jeśli
na widoku leży któraś z części „Czasu Żniw”. Już teraz mam pewne wakacyjno-
czytelnicze plany i prawdopodobnie do serii wrócę o wiele szybciej, niż by się
spodziewano. „Zakon Mimów” natchnął mnie, wlał wenę twórczą, zupełnie jakbym
była medium podatnym na duchy zmarłych artystów. To w sumie dobrze, bo chęć do
rysowania jak najbardziej mi się w najbliższym czasie przyda. Jeśli zaś chodzi
o Shannon: nic dziwnego, że część dopatruje się w Paige odbicia autorki. Coś w
tym jest. Gdyby jasnowidze istnieli, to Shannon z pewnością byłaby skoczkiem.
Tak wbić się w cudzy umysł i przejąć kontrolę nad myślami może tylko śniący
wędrowiec. Tej umiejętności nie pobije nawet pisarski talent psychografów,
który Shannon też na pewno posiada. Ale oprócz zręcznego pióra przede wszystkim
trzeba mieć bogaty senny krajobraz, a przynajmniej kompletnie „zryty” umysł, w
najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie można mieć normalnie, przeciętnie w głowie,
żeby stworzyć takie coś. I bardzo dobrze, ze tacy ludzie istnieją, bo my, przeciętni czytelnicy, dzięki nim mamy szansę przeczytać coś genialnego, zaskakującego i porywającego. Naprawdę dziwię się, że tak cicho jest o "Czasie Żniw"- boom towarzyszący ekranizacji, choćby nie wiem, jak ekipa filmowa się spieszyła, przyjdzie o wiele za późno.
Za możliwość
przeczytania „Zakonu Mimów” jeszcze przed premierą najserdeczniej dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non.
Kiedy zaczynałam współpracę z wydawnictwem SQN dostało mi się "Czas żniw", w którym się zakochałam, więc tak czekam, czy zaproponują mi do recenzji "Zakon mimów" :?
OdpowiedzUsuńhttp://chcecosznaczyc.blogspot.com/
Czas żniw jest przede mną, ale po tak wielu entuzjastycznych opiniach muszę sięgnąć po obie części *.*
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie,
http://to-read-or-not-to-read.blog.onet.pl/