19:41

"Pójdziesz do papierowych miast i już nigdy nie wrócisz..." John Green "Papierowe miasta"

Tytuł: „Papierowe miasta”
Autor: John Green
Liczba stron: 400
Wydawca: Bukowy las

Fazę na Johna Greena mam już od roku i z dobrym skutkiem szerzę ją wśród moich znajomych, którzy, dzięki mojej rekomendacji zaczynając od „Gwiazd naszych wina” zaczęli wykupować wszystkie powieści Pana Zielonego i nie tylko. Aż dziwne, że kolejny raz z tym autorem spotykam się dopiero po pół roku, jaki minął od lektury „W śnieżną noc”. Postanowiłam jednak zabrać się za kolejną jego książkę, a cóż byłoby tu bardziej na miejscu, niż „Papierowe miasta”, których premiera miała odbyć się na dniach i o której trąbiono na prawo i lewo od dobrego czasu?


Quentin Jacobsen wierzy, że każdego człowieka przynajmniej raz w życiu spotyka jakiś cud, a za swój uznaje Margo Roth Spiegelman, w której kocha się od maleńkości. Niegdyś dobrzy przyjaciele, dzisiaj- w ostatniej klasie liceum- praktycznie się nie znają. Margo jest dziewczyną niezwykłą: wszyscy ją lubią, przede wszystkim ze względu na jej niestworzone przygody, które od czasu do czasu miewa podczas swoich ucieczek i wyjazdów z dala od domu. A Quentin? Quentin jest wzorowym uczniem, który czas między lekcjami przesiaduje w sali prób szkolnej orkiestry wraz z grupką swoich przyjaciół. Pewnej nocy wszystko się zmienia. Margo zakrada się do pokoju Quentina i wtajemnicza go w swój szalony i niebezpieczny jak na standardy chłopaka plan. Następnego dnia znika i zdaje się, że tylko Quentin jest w stanie ją odnaleźć.


Jest to kolejny kawałek twórczości Greena i po raz kolejny bardzo mi się on spodobał (mam chyba słabość do faceta XD). „Papierowe miasta” są jednak zgoła inne niż „Gwiazd naszych wina” i prędzej porównałabym akurat tę powieść do jego wkładu w „W śnieżną noc”. Powód jest banalny: problem ukazany w „Papierowych miastach” jest o wiele mniej poważny i przytłaczający niż w „Gwiazd naszych wina”, a przez to sama książka staje się lżejsza i zabawniejsza, ale nie głupiutka i bez sensu. Można jednak znaleźć kilka elementów, które Green najwidoczniej uwielbia, bo łączą one wszystkie jego powieści: po pierwsze: podróż, po drugie: książka. Zatem jeśli akurat to Wam u Greena pasowało, to w „Papierowych miastach” też to znajdziecie.


Bardzo podoba mi się jego styl pisania. Przede wszystkim jest on bardzo prosty, w dobrym tego słowa znaczeniu, i zbliżony do typowego języka nastolatków. Niektórzy narzekają na patetyczny i poetycki sposób wypowiadania się bohaterów lub zbyt głębokie przemyślenia jak na nastolatków, ale mi to zupełnie nie przeszkadza. W sumie to też jest dla mnie dość naturalne, bo nieraz spotkałam się właśnie z takimi wypowiedziami wśród ludzi w moim wieku: albo na poważnie, albo w żartach. I jeśli mam wybierać między przesadnym patosem i momentami górnolotnymi wypowiedziami a banałem na banale i języku bez ładu i składu, zdecydowanie wybiorę pierwszą opcję. Poza tym  tekst jest pełen humoru, miejscami specyficznego, który dodatkowo rozładowuje wszelkie napięcie i powagę. Uwielbiam momenty, w których humor Greena w pełni wybrzmiewa, a w „Papierowych miastach” jest kilka takich perełek.


Jestem pod wielkim wrażeniem w ogóle fabuły powieści. Od dłuższego czasu zastanawiam się, jak do tego wszystkiego doszło. Co było pierwsze: wzmianka o papierowych miastach, pomysł na Margo, fragment książki? To wszystko do siebie pasuje tak idealnie, a jednocześnie nie jest banalne, że ciekawa jestem, co było na początku książki. Podziwiam sposób, w który udało się Greenowi to wszystko wymyślić: plan podróży, wskazówki Margo, całą otoczkę,  a przede wszystkim złożyć to w sensowną całość. Jedynym minusem może być zakończenie powieści, którego w ogóle się nie spodziewałam, a być może którego nie do końca zrozumiałam. Choć cieszę się, że po raz kolejny nie jest to disneyowski happy end, happy ever after itd.


„Papierowe miasta” od samego początku są pełne napięcia. Już sama retrospekcja Quentina obfituje w spore zaskoczenie, a dalej akcja tylko nabiera tempa. Co prawda niektóre fragmenty się dłużyły, ale zaraz po nich następował rozdział, który rozbraja czytelnika: akcja na początku powieści, fragment z balem maturalnym czy ostateczna podróż to kilka  przykładów z naprawdę fajnych fragmentów książki, przy czym każdy z nich jest dynamiczny, a do tego bardzo zabawny i nie można się od niego oderwać. Green dodatkowo buduje napięcie poprzez zmianę czasu narracji, co również bardzo mi się podobało. Miałam wrażenie, jakbym razem z Quentinem jechała w podróż po Stanach albo eksplorowała zrujnowany budynek, a przynajmniej jakbym słuchała relacji naocznego świadka.


Bohaterowie „Papierowych miast” całe szczęście nie są, jak powiedziałby z pewnością Margo, papierowi. To niesamowite, jak autor potrafi sprowadzić do życia tak wielowymiarowe, oryginalne postaci, a związane z nimi historie- kompletnie od czapy, a jednocześnie tak realistyczne- to dodatkowy plus. Między innymi dzięki nim zakochałam się w Quentinie, Radarze, a przede wszystkim Benie, który rozwala system. I nawet Margo, która jest dość specyficzna i raczej nie można jej zaliczyć do tych śnieżnobiałych pozytywnych postaci, zaskarbiła sobie odrobinkę mojej sympatii.


„Papierowe miasta” to idealna lektura na lato, zwłaszcza na zakończenie liceum, gdy najbardziej można utożsamić się z bohaterami, których po prostu nie da się nie lubić. Są bardzo realistyczni, zabawni i sprawiają wrażenie dobrych kumpli czytelnika. Akcja powieści jest ciekawa, trzyma w napięciu, które jednak dla wzięcia oddechu są bardzo sprawnie rozładowywane. Uwielbiam wszechobecny żart, dynamizm, moment na jakąś refleksję. Nie byłabym też sobą, gdybym nie wspomniała o czymś jeszcze: Panie Green, dziękuję za Harry’ego! Aż dziwne, że jedno zdanie może wywołać takiego banana na twarzy. A zapewniam, że w „Papierowych miastach” będzie ich dużo więcej. Końcówka co prawda rozczarowuje, ale z perspektywy czasu nawet się o niej nie pamięta.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)