Tytuł: „Papierowe miasta”
Autor: John Green
Liczba stron: 400
Wydawca: Bukowy las
Fazę na Johna
Greena mam już od roku i z dobrym skutkiem szerzę ją wśród moich znajomych,
którzy, dzięki mojej rekomendacji zaczynając od „Gwiazd naszych wina” zaczęli wykupować
wszystkie powieści Pana Zielonego i nie tylko. Aż dziwne, że kolejny raz z tym
autorem spotykam się dopiero po pół roku, jaki minął od lektury „W śnieżną
noc”. Postanowiłam jednak zabrać się za kolejną jego książkę, a cóż byłoby tu
bardziej na miejscu, niż „Papierowe miasta”, których premiera miała odbyć się
na dniach i o której trąbiono na prawo i lewo od dobrego czasu?
Quentin
Jacobsen wierzy, że każdego człowieka przynajmniej raz w życiu spotyka jakiś
cud, a za swój uznaje Margo Roth Spiegelman, w której kocha się od maleńkości.
Niegdyś dobrzy przyjaciele, dzisiaj- w ostatniej klasie liceum- praktycznie się
nie znają. Margo jest dziewczyną niezwykłą: wszyscy ją lubią, przede wszystkim
ze względu na jej niestworzone przygody, które od czasu do czasu miewa podczas
swoich ucieczek i wyjazdów z dala od domu. A Quentin? Quentin jest wzorowym
uczniem, który czas między lekcjami przesiaduje w sali prób szkolnej orkiestry
wraz z grupką swoich przyjaciół. Pewnej nocy wszystko się zmienia. Margo
zakrada się do pokoju Quentina i wtajemnicza go w swój szalony i niebezpieczny
jak na standardy chłopaka plan. Następnego dnia znika i zdaje się, że tylko
Quentin jest w stanie ją odnaleźć.
Jest to
kolejny kawałek twórczości Greena i po raz kolejny bardzo mi się on spodobał
(mam chyba słabość do faceta XD). „Papierowe miasta” są jednak zgoła inne niż
„Gwiazd naszych wina” i prędzej porównałabym akurat tę powieść do jego wkładu w
„W śnieżną noc”. Powód jest banalny: problem ukazany w „Papierowych miastach”
jest o wiele mniej poważny i przytłaczający niż w „Gwiazd naszych wina”, a
przez to sama książka staje się lżejsza i zabawniejsza, ale nie głupiutka i bez
sensu. Można jednak znaleźć kilka elementów, które Green najwidoczniej
uwielbia, bo łączą one wszystkie jego powieści: po pierwsze: podróż, po drugie:
książka. Zatem jeśli akurat to Wam u Greena pasowało, to w „Papierowych
miastach” też to znajdziecie.
Bardzo podoba
mi się jego styl pisania. Przede wszystkim jest on bardzo prosty, w dobrym tego
słowa znaczeniu, i zbliżony do typowego języka nastolatków. Niektórzy narzekają
na patetyczny i poetycki sposób wypowiadania się bohaterów lub zbyt głębokie
przemyślenia jak na nastolatków, ale mi to zupełnie nie przeszkadza. W sumie to
też jest dla mnie dość naturalne, bo nieraz spotkałam się właśnie z takimi
wypowiedziami wśród ludzi w moim wieku: albo na poważnie, albo w żartach. I
jeśli mam wybierać między przesadnym patosem i momentami górnolotnymi
wypowiedziami a banałem na banale i języku bez ładu i składu, zdecydowanie wybiorę
pierwszą opcję. Poza tym tekst jest
pełen humoru, miejscami specyficznego, który dodatkowo rozładowuje wszelkie
napięcie i powagę. Uwielbiam momenty, w których humor Greena w pełni
wybrzmiewa, a w „Papierowych miastach” jest kilka takich perełek.
Jestem pod
wielkim wrażeniem w ogóle fabuły powieści. Od dłuższego czasu zastanawiam się,
jak do tego wszystkiego doszło. Co było pierwsze: wzmianka o papierowych
miastach, pomysł na Margo, fragment książki? To wszystko do siebie pasuje tak
idealnie, a jednocześnie nie jest banalne, że ciekawa jestem, co było na
początku książki. Podziwiam sposób, w który udało się Greenowi to wszystko
wymyślić: plan podróży, wskazówki Margo, całą otoczkę, a przede wszystkim złożyć to w sensowną całość.
Jedynym minusem może być zakończenie powieści, którego w ogóle się nie
spodziewałam, a być może którego nie do końca zrozumiałam. Choć cieszę się, że
po raz kolejny nie jest to disneyowski happy end, happy ever after itd.
„Papierowe
miasta” od samego początku są pełne napięcia. Już sama retrospekcja Quentina
obfituje w spore zaskoczenie, a dalej akcja tylko nabiera tempa. Co prawda
niektóre fragmenty się dłużyły, ale zaraz po nich następował rozdział, który
rozbraja czytelnika: akcja na początku powieści, fragment z balem maturalnym
czy ostateczna podróż to kilka
przykładów z naprawdę fajnych fragmentów książki, przy czym każdy z nich
jest dynamiczny, a do tego bardzo zabawny i nie można się od niego oderwać.
Green dodatkowo buduje napięcie poprzez zmianę czasu narracji, co również
bardzo mi się podobało. Miałam wrażenie, jakbym razem z Quentinem jechała w
podróż po Stanach albo eksplorowała zrujnowany budynek, a przynajmniej jakbym
słuchała relacji naocznego świadka.
Bohaterowie
„Papierowych miast” całe szczęście nie są, jak powiedziałby z pewnością Margo,
papierowi. To niesamowite, jak autor potrafi sprowadzić do życia tak wielowymiarowe,
oryginalne postaci, a związane z nimi historie- kompletnie od czapy, a
jednocześnie tak realistyczne- to dodatkowy plus. Między innymi dzięki nim
zakochałam się w Quentinie, Radarze, a przede wszystkim Benie, który rozwala
system. I nawet Margo, która jest dość specyficzna i raczej nie można jej
zaliczyć do tych śnieżnobiałych pozytywnych postaci, zaskarbiła sobie odrobinkę
mojej sympatii.
„Papierowe
miasta” to idealna lektura na lato, zwłaszcza na zakończenie liceum, gdy
najbardziej można utożsamić się z bohaterami, których po prostu nie da się nie
lubić. Są bardzo realistyczni, zabawni i sprawiają wrażenie dobrych kumpli
czytelnika. Akcja powieści jest ciekawa, trzyma w napięciu, które jednak dla
wzięcia oddechu są bardzo sprawnie rozładowywane. Uwielbiam wszechobecny żart,
dynamizm, moment na jakąś refleksję. Nie byłabym też sobą, gdybym nie
wspomniała o czymś jeszcze: Panie Green, dziękuję za Harry’ego! Aż dziwne, że
jedno zdanie może wywołać takiego banana na twarzy. A zapewniam, że w
„Papierowych miastach” będzie ich dużo więcej. Końcówka co prawda rozczarowuje,
ale z perspektywy czasu nawet się o niej nie pamięta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)