Tytuł: "Zaginione wrota"
Autor: Orson Scott Card
Liczba stron: 436
Wydawca: Prószyński i S-ka
Zarówno
o twórczości Orsona Scott Carda jak i o samych „Zaginionych wrotach” słyszałam
wiele dobrego. Nic więc dziwnego, że od razu mnie zainteresowały i postanowiłam
się z książką zapoznać. Cała historia od samego początku wydawała się mieć
ogromny potencjał, a w rękach tak osławionego i lubianego przez czytelników
pisarza powinna od razu zrobić furorę. Niestety, zawiodłam się na niej więcej
niż trochę.
Kiedy
poznajemy Danny’ego Northa, jest on małym chłopcem wychowującym się wśród masy
ciotek, wujków i kuzynów, z dala od amerykańskiej cywilizacji. Northowie są
jedną z kilku wielkich magicznych rodzin, które niegdyś były uznawane za bogów,
dziś jednak są tylko skromnymi magami z równie skromnymi zdolnościami. Ich moc zmalała
odkąd wieki temu sprytny Loki zamknął Wielkie Wrota łączące Ziemię z rodzinną
ziemią wszystkich bogów, Westilem. Od tamtej pory ściga się wszystkich Magów Wrót, którzy
mogliby stworzyć nowe wrota i przechylić szalę magicznej mocy na stronę którejś
z rodzin. Jak się okazuje, niewykazujący żadnych zdolności magicznych Danny jest
pierwszym od lat prawdziwym Magiem Wrót, którego moc przekracza wszelkie
wyobrażenia. Chłopak zmuszony jest uciekać, odnaleźć się w zupełnie
innym świecie, a jednocześnie pielęgnować swój dar, by w przyszłości powrócić
jako najpotężniejszy mag w historii.
Od
„Zaginionych wrót” oczekiwałam pięknej, magicznej i dynamicznej historii
chłopca o magicznych zdolnościach, która porwie mnie swoją akcją, humorem i
sympatycznymi bohaterami. Tymczasem dużo z tych rzeczy poszło zupełnie nie tak.
I w sumie wyszło tak sobie. Mogę zrozumieć, że początek mógł być trudny, w
końcu poznajemy całkiem nowy świat, rządzący się innymi prawami, zamieszkany
przez zupełnie nowych, nieznanych bohaterów. Jak się później okazuje, z czasem
musimy poznać dodatkowo Westil, który już w ogóle nie ma nic wspólnego z naszą
Ziemią. Autor z pewnością miał genialny pomysł na kreację świata
przedstawionego i mimo że może trudno się w nim połapać, jest jednym z plusów
całej powieści. Szkoda, że cały potencjał psują bohaterowie.
Najwięcej
żalu mam do samego Danny’ego. Irytował mnie niezmiernie, przez co w moich
oczach straciła cała książka. Główny bohater był po prostu dla mnie zwykłym, rozwydrzonym dzieciakiem wyjętym spod opieki dorosłych, którego zachowanie nie
miało nic wspólnego z przyzwoitością. Potrafię zrozumieć postaci, które zmuszone sytuacją, często wbrew
własnej woli, podejmują niezbyt moralne decyzje. Postawa Danny’ego, który w
takiej sytuacji się znajduje jednak w ogóle do mnie nie trafia. Dlaczego? Bo na
siłę jest to ukazane jako przedni żart, gdy z żartami nie ma to nic wspólnego. Chłopak
wydaje się robić jaja z wszystkich i wszystkiego. Albo na siłę próbuje wpisać się
w schemat Magów Wrót, opisanych jako największych żartownisiów świata, albo ktoś
nieumiejętnie chciał go tak wykreować i usprawiedliwić jego niepoprawne
podejście do świata- która z tych wersji byłaby poprawna, fakt pozostaje taki,
że z Danny’ego zrobiono błazna na wspomnianą wcześniej siłę. W dodatku jego
żarty wcale nie są śmieszne. W wielu przypadkach są to odrażające wybryki
wyjątkowego świntucha, które mogą bawić chyba tylko osoby śmiejące się z
poślizgnięciu się na skórce od banana. Czy naprawdę co kilka stron muszę
czytać, jak North świeci gołym tyłkiem na prawo i lewo, robi w balona
wszystkich dookoła, którzy chcą mu pomóc i odstawia cyrki na środku ulicy?
Inni
bohaterowie nie są zresztą o wiele lepsi. Kuzynki Danny’ego, jego przyszywani
dziadkowie, wujkowie i ciotki od samego początku działali mi na nerwy. Były to
krótkie momenty, gdy naprawdę współczułam naszemu Magowi Wrót i odzyskiwałam
nadzieję, że może jednak wyjdzie na ludzi. Niestety bardzo szybko tę malutką
iskierkę nadziei traciłam, zaraz po tym, jak Danny’ego spotykała kara za jego
zachowanie, której efekt był jednak mniej niż krótkotrwały. Tak naprawdę
dopiero pod koniec książki młody North trochę się uspokaja, a wraz z tym całość
nabiera jaśniejszych barw. To właśnie wtedy poznajemy też trochę
przyjemniejszych bohaterów, którzy już tak nie irytują, a ich żarty i dowcipy
można uznać za nawet zabawne. Nie znalazłam jednak żadnej postaci, z którą naprawdę bym się zżyła, utożsamiła i polubiła. Kreacje bohaterów są więc według mnie albo nieudane, albo obojętne.
Od
„Zaginionych wrót” jednak najbardziej odepchnęło mnie coś innego. Zanim
sięgnęłam po książkę, myślałam, że będzie to powieść o niezwykłych przygodach młodego maga, który poznaje swoją profesję i prowadzi czytelnika przez fantastyczny świat, a na pewno że będzie ona skierowana do dzieci i młodzieży. Tymczasem Orson Scott Card naszpikował ją
wieloma brutalnymi i wulgarnymi elementami, jakby na siłę chciał napisać coś
dla nieco starszej publiczności i stworzyć powieść dla dorosłych. Bardziej
kojarzy mi się to z „Grą o tron” niż z bajką o jedenastoletnim chłopcu.
Niektóre momenty po prostu mnie odrzucały i nijak miały się do całej historii,
rujnując wszystko po kolei. Nie wierzę, że nie dało się inaczej, może trochę
delikatniej przekazać informacje o dorastaniu. W „Zaginionych wrotach” problem
rozwiązany jest „na chama” przez ładowanie się niezrównoważonej psychicznie
dziewczyny z buciorami w życie dojrzewającego chłopca, który dopiero co zaczął
poznawać życie w normalnym świecie, nie mówiąc już o tak intymnych sprawach. Przez te momenty cała historia została brutalnie obdarta z wszelkiej delikatności, niewinności. O
wiele bardziej stosowne było to już w równoległej historii Westilu, który utrzymany
jest w nieco mroczniejszym, bardziej martinowskim klimacie średniowiecznego
królestwa pełnego tajemnic, intryg i na przykład romansów. I mimo że tam ta brutalność
nie rzucała się już tak w oczy, nadal nie rzuciła mnie na kolana i
szczerze mówiąc wolałabym całkowicie ten temat pominąć. Bezsensownego mordobicia, a przede wszystkim seksu w książkach dla młodzieży mam po dziurki w nosie, a tutaj... to już kompletna przesada.
„Zaginione
wrota” widziały mi się jako kolejna magiczna historia o niezwykłym bohaterze
mieszkającym w mistycznej krainie, który musi pokonać wiele przeszkód, wykazać
się odwagą, sprytem i czystym sercem, by dojść do swojego szczytnego celu.
Tymczasem książka okazała się historią niezbyt miłego chłopca o dziwnym
poczuciu humoru, który swój niezwykły dar wykorzystuje do zupełnie innych celów, niż
można było się tego spodziewać. Trąci to przy tym typową literaturą o trudnym życiu swawolnych nastolatków pozbawionych opieki starszych oraz rzeczach, które nie przystoją ludziom w tym wieku. Niektóre postaci, w których gronie znalazł się również- o
zgrozo- główny bohater, przez większość lektury wyjątkowo dawały się we znaki i
irytowały, magii w całej historii jest wyjątkowo mało, a wielka magia wrót
ukazana jest z jednej strony jak coś normalnego, obdarta z wszelkiej niezwykłości (bo wrota robi się ot tak), natomiast z drugiej nawet po
najdłuższych wywodach wydaje się być czarną magią. Akcja opiera się głównie na
kolejnych wybrykach Danny’ego, przeplatanych krótkimi momentami bohaterskich
zachowań i (o wiele częściej) odstawiania błazenady i robienia głupich z
innych. Powieść nie jest jakaś potężna, mimo to jednak się dłużyła i dawała niejedną okazję do tracenia zainteresowania. Dostrzegam jednak potencjał, zwłaszcza w
świecie przedstawionym oraz w tym, że pod koniec jednak coś zaczęło się
zmieniać. Nadal wierzę w umiejętności
autora i istnieje duża szansa, że w miarę rozwijania się akcji następne części
będą lepsze. Jednak trochę żałuję, że nie zdecydowałam się najpierw na „Grę
Endera”- może to wszystko potoczyłoby się trochę inaczej. „Zaginione wrota”
niestety trochę mnie zawiodły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)