Fazę na musicale mam w zasadzie od bardzo dawna, bo od gimnazjum. Zaczęło się od „Romea i Julii” Buffo, a właściwie od „Boję się”, które nawet śpiewałam na konkursie. Do tej pory moim marzeniem jest zobaczyć to na żywo. Później było „Metro” oglądane w sali informatycznej (którego chyba jednak nie dokończyłam) i również przełomowa, śpiewana na konkursie „Szyba”. Całe łał nasiliło się jednak wiosną, gdy wraz ze szkołą odwiedziliśmy Romę i mieliśmy ten niewątpliwy zaszczyt obejrzeć „Ale musicale” (relacja). Już wtedy wiedziałam, że w maju czeka na mnie Filharmonia Podlaska i „Upiór w operze”, toteż odpowiednio się przygotowałam i nastroiłam zawczasu. I choć wiele czytałam na jego temat, nie obyło się bez spoilerów itp., to nigdy bym nie pomyślała, że moja reakcja będzie właśnie taka...
Opera paryska, XIX wiek. Podczas próby do
premiery „Hannibala” na primadonnę Carlottę spada część dekoracji. Kobieta
wściekła wychodzi z gmachu, grożąc odwołaniem spektaklu. Niespodziewanie jej
miejsce zajmuje jedna z tancerek, Christine Daaé. To ona, wiedziona przez
tajemniczego Anioła Muzyki i jednocześnie Upiora zamieszkującego operę staje
się jej gwiazdą. Już niedługo będzie musiała wybierać między nim a ukochanym, a
jej wybór może zaważyć nie tylko na jej przyszłości.
Schody na balu to jeden z tych elementów, który zadziwia mnie, jak taki ogrom może poruszać się tak płynnie, a jednocześnie wytrzymać kilkanaście tańczących na nim osób... |
Mimo
że historia nie jest zbyt skomplikowana i raczej sztampowa, wciąga na całego.
Zarówno pierwszy, jak i drugi akt minął jak z bicza strzelił, natomiast
półgodzinna przerwa wlokła się niemiłosiernie- tak bardzo chciało się wrócić na
salę i oglądać, oglądać, oglądać. Na scenie cały czas coś się dzieje, nie ma czasu
na nudę, akcja rozwija się wyjątkowo szybko, a wszystko podbija poruszająca do
głębi muzyka i świetne głosy. Musical żongluje uczuciami jak robią to cyrkowcy
z dziesięcioma piłkami na raz. Mamy tu rozmarzenie, chwilkę spokoju, odrobinę
humoru, trochę kłótni, aż nagle serwują nam tragedię, przerażenie, dosłownie
zawał serca i mocne uderzenie w organy (w moim przypadku nie tylko instrument,
ale i moje prywatne, wewnętrzne). Elementy komiczne przeplatają się bez ustanku
z tymi tragicznymi i romantycznymi. W jednym momencie na scenie trwa zabawa,
przedstawienie, śmiechy i żarty, by chwilę później móc oglądać strzelaninę,
walkę na szpady czy tajemnicze postaci majaczące gdzieś w tle.
Koniecznie
trzeba rozwinąć wątek oprawy muzycznej, choć tutaj chyba ciężko dodać coś
nowego. Jest to jednocześnie niezbędne, jak i niepotrzebne praktycznie w każdej
recenzji, która pojawia się od kilku dobrych lat. Praktycznie całe przedstawienie
jest śpiewane, tylko kilka kwestii jest mówionych, ale w tym tkwi cały urok.
Zdecydowanie piosenka tytułowa zrobiła na mnie największe wrażenie, mimo że
słyszałam ją już tyle razy, w tym na żywo. Do dziś, choć minęło już tyle czasu
od mojej wizyty w Operze Podlaskiej, nie mogę przestać jej nucić, myśleć o
niej, odtwarzać na Youtube itd. Jest to według mnie najlepsza piosenka i
najlepsza scena całego musicalu (tuż obok sceny z żyrandolem i zresztą całej reszty).
Mimo że w „Upiorze w operze” nie ma aż tylu scen tanecznych, warto również o
nich wspomnieć. Z tego miejsca biję ogromne brawo tancerzom, którzy odwalają
świetną robotę. Scena balu na schodach czy choćby próba do „Hannibala" z
jeżdżącym kilkumetrowym słoniem sprawia, że chcemy chłonąć wszystko, ale
brakuje nam co najmniej drugiej pary oczu i uszu. Całość trzyma równy, bardzo
wysoki poziom, nie pozwala się oderwać, chyba że na chwilkę, by spojrzeć, czy
coś nie spada nam na głowy. Powtórzę to kilka razy i zapewne będę powtarzać
jeszcze długo: mam ogromny szacunek do aktorów, którzy śpiewają fenomenalnie i
według mnie są niedoceniani lub zbyt mało doceniani wśród szerszej
publiczności. Jestem totalnie za tym, by zamiast jakiś dennych koncertów
odgrzewanych gwiazd, które przewijają się stale przez radio, MTV i Internet,
raz na jakiś czas pokazać coś na tym poziomie. Osobiście uważam ich za swego
rodzaju autorytety, które jednocześnie zawstydzają mnie swoim talentem (a ja
myślałam, że śpiewam co najmniej poprawnie...). Gdybym miała możliwość pracy w
teatrze (co jest raczej mało prawdopodobne), zdecydowanie wybrałabym właśnie
teatr muzyczny. Jestem nim totalnie oczarowana.
Wchodząc
na salę od razu rzuca się w oczy ogromny przedmiot zasłonięty płachtą z jakże
wymownym numerem 666. Naczytałam się i nasłuchałam tylu opinii, by od razu
domyślić się, że jest to ten osławiony już żyrandol. Już po kilku minutach
zostaje odsłonięty i podwieszony nad samą publicznością… centralnie nade mną.
Od tamtej pory serce zaczęło mi bić szybciej. Niepokoju dodaje ciągłe migotanie
świateł, jakby kulminacyjna scena aktu pierwszego miała nastąpić lada moment.
Wyczekiwanie na finał wbijało w fotel. Im bardziej zbliżała się przerwa, tym
częściej można było dostrzec ukradkowe spojrzenia widzów w górę. I pomimo tego,
że w Białymstoku żyrandol spada ciut szybciej niż w Warszawie, że
iskry spadły tuż koło mnie, nie zrobiło to na mnie takiego wrażenia, jak
oczekiwałam, ale na pewno zaparło dech w piersiach. Myślę, że gdybym nie była
na to przygotowana (a już pierwsze sceny informują widza o historii
tajemniczego eksponatu), moment byłby na tyle zaskakujący, że poważnie
obawiałabym się o zdrowie widzów.
Sławny na cały świat żyrandol już kilka razy zmieniał swój wygląd. Ten białostocki podobno wisi bliżej publiczności niż w Romie i spada o dwie sekundy szybciej... |
Już od początku "Upiór" serwuje nam kolorowe widowisko... |
Za
fenomenem „Upiora w operze” przemawia mnóstwo dowodów, zaczynając od tych
suchych i obiektywnych, kończąc na moich prywatnych wywodach. Musical jest
najdłużej granym tego typu przedstawieniem na scenie bez przerwy. Mimo że w „Romie”
nie wystawia się go już od dłuższego czasu, ekipa jeździ z nim po całej Polsce,
gdzie na każdym spektaklu sala jest wypełniona po brzegi. W Białymstoku również
główne role grają aktorzy z warszawskiej Romy, choć na scenie pojawiają się również
miejscowi aktorzy. W samej Operze Podlaskiej do czerwca ubiegłego roku
sprzedanego kilkanaście tysięcy biletów (niestety nie znam obecnego stanu
rzeczy, ale jest to na pewno jeszcze bardziej imponująca liczba). Zamawiając
wejściówki w przeciągu kilku dni, gdy sprawdzałam stan biletów na bieżąco,
wyprzedano najlepsze miejsca. Opowiadając koleżankom o musicalu czerwieniały z
zazdrości, prosiły, by zabrać je ze sobą i chciały obejrzeć go jeszcze i
jeszcze raz. Gdybym miała możliwość zobaczyć to kolejny raz czy dwa, z
pewnością bym się wybrała i nie nudziła. Muzyka na żywo zawsze będzie stała o
kilka poziomów wyżej niż ta słuchana w radiu lub w telewizji. Cała oprawa
graficzna, wszystkie nowinki techniczne, takie jak platformy, zapadnie i inne
sprawiają, że oglądamy widowisko z efektami, które robią większe wrażenie niż
niejeden wybuchający samolot w filmie akcji. Choćby sala była wypełniona
najwygodniejszymi fotelami świata i tak nie mogłabym usiedzieć w miejscu. Jeśli
daliby mi drewniany stołek lub fragment schodów, wzięłabym to bez
zastanowienia, gdyż patrząc na przedstawienie, nie ma znaczenia jak i gdzie
oglądasz (ja akurat miałam to szczęście, że miałam miejsce znakomite, gdyby nie
fakt, że znowu siedział przede mną ktoś wyższy- ot, uroki bycia niskim ;) ). Owacje na stojąco trwają po
kilkanaście minut (to bardzo zaskoczyło warszawskich aktorów w Białymstoku), a
ludzie tak jak przyjeżdżali z całej Polski do Romy, tak teraz tłumem odwiedzają
Dyrektorzy opery, zwłaszcza w lożach przypominali mi trochę dwóch dziadków z Muppet Show. To oni są też głównymi postaciami, które rozładowują napiętą atmosferę swoimi żarcikami... |
och! jestem naprawdę zachwycona, że na Twoim blogu pojawiła się recenzja Upiora! jestem w nim zakochana i cieszę się, że Ty również. przeprowadziłaś naprawdę fajną i wnikliwą analizę, a notka w bardzo ciekawy sposób wyczerpuje temat :) podoba mi się niesamowicie.
OdpowiedzUsuń:)
OdpowiedzUsuńUwielbiam tą sztukę!
OdpowiedzUsuń