00:32

"Tak, to upiór tej opery..."- "Upiór woperze" Opera i Filharmonia Podlaska

                       


Fazę na musicale mam w zasadzie od bardzo dawna, bo od gimnazjum. Zaczęło się od „Romea i Julii” Buffo, a właściwie od „Boję się”, które nawet śpiewałam na konkursie. Do tej pory moim marzeniem jest zobaczyć to na żywo. Później było „Metro” oglądane w sali informatycznej (którego chyba jednak nie dokończyłam) i również przełomowa, śpiewana na konkursie „Szyba”. Całe łał nasiliło się jednak wiosną, gdy wraz ze szkołą odwiedziliśmy Romę i mieliśmy ten niewątpliwy zaszczyt obejrzeć „Ale musicale” (relacja). Już wtedy wiedziałam, że w maju czeka na mnie Filharmonia Podlaska i „Upiór w operze”, toteż odpowiednio się przygotowałam i nastroiłam zawczasu. I choć wiele czytałam na jego temat, nie obyło się bez spoilerów itp., to nigdy bym nie pomyślała, że moja reakcja będzie właśnie taka...



                   Opera paryska, XIX wiek. Podczas próby do premiery „Hannibala” na primadonnę Carlottę spada część dekoracji. Kobieta wściekła wychodzi z gmachu, grożąc odwołaniem spektaklu. Niespodziewanie jej miejsce zajmuje jedna z tancerek, Christine Daaé. To ona, wiedziona przez tajemniczego Anioła Muzyki i jednocześnie Upiora zamieszkującego operę staje się jej gwiazdą. Już niedługo będzie musiała wybierać między nim a ukochanym, a jej wybór może zaważyć nie tylko na jej przyszłości.
Schody na balu to jeden z tych elementów, który zadziwia mnie, jak taki
ogrom może poruszać się tak płynnie, a jednocześnie wytrzymać
kilkanaście tańczących na nim osób...

                Mimo że historia nie jest zbyt skomplikowana i raczej sztampowa, wciąga na całego. Zarówno pierwszy, jak i drugi akt minął jak z bicza strzelił, natomiast półgodzinna przerwa wlokła się niemiłosiernie- tak bardzo chciało się wrócić na salę i oglądać, oglądać, oglądać. Na scenie cały czas coś się dzieje, nie ma czasu na nudę, akcja rozwija się wyjątkowo szybko, a wszystko podbija poruszająca do głębi muzyka i świetne głosy. Musical żongluje uczuciami jak robią to cyrkowcy z dziesięcioma piłkami na raz. Mamy tu rozmarzenie, chwilkę spokoju, odrobinę humoru, trochę kłótni, aż nagle serwują nam tragedię, przerażenie, dosłownie zawał serca i mocne uderzenie w organy (w moim przypadku nie tylko instrument, ale i moje prywatne, wewnętrzne). Elementy komiczne przeplatają się bez ustanku z tymi tragicznymi i romantycznymi. W jednym momencie na scenie trwa zabawa, przedstawienie, śmiechy i żarty, by chwilę później móc oglądać strzelaninę, walkę na szpady czy tajemnicze postaci majaczące gdzieś w tle.

Koniecznie trzeba rozwinąć wątek oprawy muzycznej, choć tutaj chyba ciężko dodać coś nowego. Jest to jednocześnie niezbędne, jak i niepotrzebne praktycznie w każdej recenzji, która pojawia się od kilku dobrych lat. Praktycznie całe przedstawienie jest śpiewane, tylko kilka kwestii jest mówionych, ale w tym tkwi cały urok. Zdecydowanie piosenka tytułowa zrobiła na mnie największe wrażenie, mimo że słyszałam ją już tyle razy, w tym na żywo. Do dziś, choć minęło już tyle czasu od mojej wizyty w Operze Podlaskiej, nie mogę przestać jej nucić, myśleć o niej, odtwarzać na Youtube itd. Jest to według mnie najlepsza piosenka i najlepsza scena całego musicalu (tuż obok sceny z żyrandolem i zresztą całej reszty). Mimo że w „Upiorze w operze” nie ma aż tylu scen tanecznych, warto również o nich wspomnieć. Z tego miejsca biję ogromne brawo tancerzom, którzy odwalają świetną robotę. Scena balu na schodach czy choćby próba do „Hannibala" z jeżdżącym kilkumetrowym słoniem sprawia, że chcemy chłonąć wszystko, ale brakuje nam co najmniej drugiej pary oczu i uszu. Całość trzyma równy, bardzo wysoki poziom, nie pozwala się oderwać, chyba że na chwilkę, by spojrzeć, czy coś nie spada nam na głowy. Powtórzę to kilka razy i zapewne będę powtarzać jeszcze długo: mam ogromny szacunek do aktorów, którzy śpiewają fenomenalnie i według mnie są niedoceniani lub zbyt mało doceniani wśród szerszej publiczności. Jestem totalnie za tym, by zamiast jakiś dennych koncertów odgrzewanych gwiazd, które przewijają się stale przez radio, MTV i Internet, raz na jakiś czas pokazać coś na tym poziomie. Osobiście uważam ich za swego rodzaju autorytety, które jednocześnie zawstydzają mnie swoim talentem (a ja myślałam, że śpiewam co najmniej poprawnie...). Gdybym miała możliwość pracy w teatrze (co jest raczej mało prawdopodobne), zdecydowanie wybrałabym właśnie teatr muzyczny. Jestem nim totalnie oczarowana.

                Wchodząc na salę od razu rzuca się w oczy ogromny przedmiot zasłonięty płachtą z jakże wymownym numerem 666. Naczytałam się i nasłuchałam tylu opinii, by od razu domyślić się, że jest to ten osławiony już żyrandol. Już po kilku minutach zostaje odsłonięty i podwieszony nad samą publicznością… centralnie nade mną. Od tamtej pory serce zaczęło mi bić szybciej. Niepokoju dodaje ciągłe migotanie świateł, jakby kulminacyjna scena aktu pierwszego miała nastąpić lada moment. Wyczekiwanie na finał wbijało w fotel. Im bardziej zbliżała się przerwa, tym częściej można było dostrzec ukradkowe spojrzenia widzów w górę. I pomimo tego, że w Białymstoku żyrandol spada ciut szybciej niż w Warszawie, że iskry spadły tuż koło mnie, nie zrobiło to na mnie takiego wrażenia, jak oczekiwałam, ale na pewno zaparło dech w piersiach. Myślę, że gdybym nie była na to przygotowana (a już pierwsze sceny informują widza o historii tajemniczego eksponatu), moment byłby na tyle zaskakujący, że poważnie obawiałabym się o zdrowie widzów.
               
Sławny na cały świat żyrandol już kilka razy zmieniał swój wygląd.
Ten białostocki podobno wisi bliżej publiczności niż w Romie
i spada o dwie sekundy szybciej...
Warto wspomnieć o reszcie scenografii i oprawy wizualnej. Jeśli czytaliście moją relację z „Ale musicale”, możecie sobie wyobrazić moje odczucia. Już tam, stykając się z pojedynczą piosenką, z niemal pustą sceną, moim ciałem wstrząsały dreszcze. Patrząc na pełnometrażowy obraz może zabraknąć tchu. Przepyszne wnętrze paryskiej opery ze złoconymi lożami, mroczne podziemia Upiora, gabinet dyrektorów opery, schody sali balowej… wszystko jest niezwykle dopracowane, bogate i szczegółowe, tak, że nie można oderwać od sceny oczu. Wydają się być prawdziwe, jednocześnie na tyle lekkie, by bez szmeru przesuwać się po scenie, a na tyle wytrzymałe, by móc po nich skakać. Jak wyglądają od kuchni? Szczerze mnie to nie obchodzi. Ważne, że z przodu robią aż tak duże wrażenie. Do tego trzeba dodać wszelkie wybuchy, kłęby mgły i dymu, grę świateł, by bez problemu oszołomić salę po brzegi wypełnioną ludźmi. Nie można nie wspomnieć o efektownych strojach. Falująca peleryna Upiora przykuwa wzrok za każdym razem, a od strojów Madame Carlotty można dostać oczopląsu. Ogółem brawa dla scenografów, kostiumografów i całej ekipy odpowiadającej za wygląd widowiska.


Już od początku "Upiór" serwuje nam kolorowe widowisko...
                Za fenomenem „Upiora w operze” przemawia mnóstwo dowodów, zaczynając od tych suchych i obiektywnych, kończąc na moich prywatnych wywodach. Musical jest najdłużej granym tego typu przedstawieniem na scenie bez przerwy. Mimo że w „Romie” nie wystawia się go już od dłuższego czasu, ekipa jeździ z nim po całej Polsce, gdzie na każdym spektaklu sala jest wypełniona po brzegi. W Białymstoku również główne role grają aktorzy z warszawskiej Romy, choć na scenie pojawiają się również miejscowi aktorzy. W samej Operze Podlaskiej do czerwca ubiegłego roku sprzedanego kilkanaście tysięcy biletów (niestety nie znam obecnego stanu rzeczy, ale jest to na pewno jeszcze bardziej imponująca liczba). Zamawiając wejściówki w przeciągu kilku dni, gdy sprawdzałam stan biletów na bieżąco, wyprzedano najlepsze miejsca. Opowiadając koleżankom o musicalu czerwieniały z zazdrości, prosiły, by zabrać je ze sobą i chciały obejrzeć go jeszcze i jeszcze raz. Gdybym miała możliwość zobaczyć to kolejny raz czy dwa, z pewnością bym się wybrała i nie nudziła. Muzyka na żywo zawsze będzie stała o kilka poziomów wyżej niż ta słuchana w radiu lub w telewizji. Cała oprawa graficzna, wszystkie nowinki techniczne, takie jak platformy, zapadnie i inne sprawiają, że oglądamy widowisko z efektami, które robią większe wrażenie niż niejeden wybuchający samolot w filmie akcji. Choćby sala była wypełniona najwygodniejszymi fotelami świata i tak nie mogłabym usiedzieć w miejscu. Jeśli daliby mi drewniany stołek lub fragment schodów, wzięłabym to bez zastanowienia, gdyż patrząc na przedstawienie, nie ma znaczenia jak i gdzie oglądasz (ja akurat miałam to szczęście, że miałam miejsce znakomite, gdyby nie fakt, że znowu siedział przede mną ktoś wyższy- ot, uroki bycia niskim ;) ). Owacje na stojąco trwają po kilkanaście minut (to bardzo zaskoczyło warszawskich aktorów w Białymstoku), a ludzie tak jak przyjeżdżali z całej Polski do Romy, tak teraz tłumem odwiedzają
Dyrektorzy opery, zwłaszcza w lożach przypominali mi trochę
dwóch dziadków z Muppet Show. To oni są też głównymi postaciami, które
rozładowują napiętą atmosferę swoimi żarcikami...
Białystok i Filharmonię i Operę Podlaską. Jestem w totalnym szoku i w totalnym zakochaniu, a przy okazji jestem dumna, że mieszkam w tak świetnym miejscu, które ma tak świetne budynki związane z kulturą i tak niesamowite atrakcje. Ogłaszam wszem i wobec, że utwierdziłam się w moim przekonaniu sprzed kilku miesięcy i to nie był mój ostatni musical i ostatnia wizyta w operze w Białymstoku. Powrót „Upiora” jest niechybny i nieubłagany i zapewne jeszcze długo będzie święcić triumfy w Polsce i na świecie (co jest jak najbardziej słuszne), a gdy nadarzy się okazja wypadu ze szkołą lub rodzinką, grzechem będzie nieskorzystanie. To samo tyczy się Was. Po tym, jak przeczytaliście tę recenzję, nakładam na Was obowiązek obejrzenia „Upiora w operze”, gdy tylko nadarzy się taka szansa. Sytuacja będzie kontrolowana, a wszelkie sprzeciwy surowo karane :D. W tej chwili odsyłam Was do Internetu, byście sprawdzili informacje o widowisku i poszukali czegoś niedaleko Was. Polecam, bo naprawdę warto.
Dopiero gdy przyjrzymy się z bliska, dostrzeżemy, jak wielka jest scena.
Patrząc na nią z widowni zupełnie nie odczuwa się, ze od aktorów
dzieli nas tak duże miejsce na orkiestrę. Wydają się być na wyciągnięcie ręki.


                 


















3 komentarze:

  1. och! jestem naprawdę zachwycona, że na Twoim blogu pojawiła się recenzja Upiora! jestem w nim zakochana i cieszę się, że Ty również. przeprowadziłaś naprawdę fajną i wnikliwą analizę, a notka w bardzo ciekawy sposób wyczerpuje temat :) podoba mi się niesamowicie.

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)