Jak
zapowiadałam na Facebook’u, nie mogłam ominąć tak wielkiego wydarzenia
kulturalnego w moim doświadczeniu.
Jeśli ktoś
oczekuje spójnej historii, fabuły itp., niestety się przeliczy. „Ale musicale”
to właściwie rewia najpiękniejszych piosenek z musicali popularnych na całym
świecie. Wybierając się na spektakl, będziemy mogli posłuchać największych
przebojów Teatru Romy, piosenek z takich musicali, jak: „Koty”, „Deszczowa
Piosenka”, „Upiór w operze”, „Taniec wampirów”, „Crazy For You”, „Miss Saigon”,
„Grease”, „Les Misérables” fragmenty musicali dziecięcych („Mała syrenka”, „Alladyn”,
„Akademia Pana Kleksa” czy nie wystawianego w Romie „Króla Lwa”), a także
światowych sukcesów, które do tej pory nie gościły pełnometrażowo na
warszawskiej scenie, m.in. „Chicago”, „Nine”, „Jesus Christ Superstar”, „Księga
Mormona”, „Mamma Mia!” i „Newsies”, „Notre-Dame de Paris” i wiele innych. W
sumie dwa tuziny występów i ponad dwie godziny naprawdę dobrej muzyki.
Od samego
początku „Ale musicale” złapały mnie za serce. Przez cały czas siedziałam jak
na szpilkach, a moim ciałem wstrząsały dreszcze. „Koty” to dosłownie wybuchowy,
brawurowy początek zapowiadający świetne show. „Małą syrenkę”, którą oglądałam
dobre kilka lat temu, znałam na pamięć, co naprawdę mnie zdziwiło. Wychodzący
upiór tuż przed moim miejscem, tańczące przy mnie wampiry i inne kreatury o
mało nie doprowadziły mnie do palpitacji serca. Śmiało mogę nawet powiedzieć, że
jeszcze chwila, jeszcze jeden poruszający do głębi kawałek, a zaczęłabym ryczeć
jak bóbr. „Jesus Christ superstar” to chyba właśnie jeden z najbardziej
poruszających kawałków tego koncertu. Podobnie jest z „Tańcem wampirów” i
piosenką „Na orbicie serc”, którą wręcz uwielbiam, choć wykon nie pobił
genialnej Bonnie Tyler. Podczas przerwy doszłam do wniosku, że kompletnie nie
nadaję się do czegoś takiego- za bardzo wszystko przeżywałam. A może moja
reakcja jest właśnie adekwatna, może właśnie dobrze, że o mało się nie
poryczałam? Kto wie? Fakt jest taki, że te dwie godziny upłynęły mi jak godzina
lub mniej i szczerze mówiąc, jeśli poziom nadal byłby tak wysoki, mogłabym tam
siedzieć drugie tyle. Oczywiście, że były piosenki lepsze i gorsze, jedne
śmigały z prędkością światła, inne dłużyły się wręcz niemiłosiernie, co nie
zmienia jednak ogólnego odbioru.
Jestem pod
totalnym wrażeniem muzycznego aspektu spektaklu, który jest przecież głównym
elementem przedstawienia. Pomijając naprawdę cudowne, najczęściej ogólnie znane
piosenki z najwybitniejszych musicali świata… ci ludzie naprawdę świetnie
śpiewają! A przy tym tańczą, skaczą, robią akrobacje, jakie się filozofom nie
śniły i nadal jest to perfekcyjne. Na początku podchodziłam do tego bardzo
sceptycznie- tyle się nasłuchałam „śpiewania na żywo”, np. w telewizji, że
przez pierwszych kilka piosenek naprawdę żyłam w przekonaniu, ze to wszystko
jest nagrane. Chyba nie mogłam uwierzyć, że można aż tak dobrze śpiewać. Zachwyciło mnie to i jednocześnie zasmuciło
(tak bardzo chciałabym umieć TAK śpiewać). Co prawda wydawało mi się czasem, że
nie wszystko tam gra, że może piosenki nie są perfekcyjnie dobrane do tonacji
aktorów, że może coś tam zgrzytnęło raz czy dwa, ale myślę, że tylko mi się wydawało.
No, może mam troszeczkę racji, ale tylko troszeczkę.
Jak na taką
mnogość musicali, nie można narzekać na takie aspekty jak dekoracje itp.
Oczywiście nie porażają przepychem, warto jednak pamiętać, że pomiędzy
poszczególnymi piosenkami na zmianę scenografii jest naprawdę kilka sekund,
zwłaszcza gdy trzeba „przebudować” scenę kompletnie. Kto zamierza na to
narzekać- cóż, zalecam spróbować samemu zrobić to, co ludzie muszą zrobić w
Romie. ;) Zwłaszcza że mamy wystrzeliwane fajerwerki i sreberka, sunące po
scenie i wynurzające się platformy, klatki, po których skaczą tancerze,
pływające łódki, latające dywany, sunące mgły i inne bajery.
Cóż mogę
powiedzieć. Tylko tyle, że nie mogę żałować, że pojechałam do Romy i wydałam naprawdę
śmieszne pieniądze na takie coś. Nie jest to moje pierwsze spotkanie z tak
dużym wydarzeniem muzycznym (nigdy nie wybaczę, że „Szansa na sukces” została
zdjęta z anteny, bo koncert w Sali Kongresowej to niezapomniane przeżycie, z
którego mogłam na żywo cieszyć się tylko raz), a na pewno nie jest ostatnim.
Już niedługo, bo w maju wybieram się już na pełnometrażowego „Upiora w operze”,
a być może uda mi się spełnić jedno z moich marzeń, czyli zobaczenie „Romea i
Julii” na żywo (trzymam za słowo moją panią profesor od polskiego ;)).
Możecie to uznać za zapowiedzi następnych
relacji. Jeśli ktoś się zastanawia, czy warto się wybrać na „Ale musicale!”-
gorąco polecam. Według mnie świetny wstęp do obejrzenia któregoś z musicali
(teraz chciałabym zobaczyć wszystkie, mówię z ręką na sercu). Siedzenie nawet
na dostawkach lub na schodach gwarantuje niesamowite przeżycia. Jeśli chcecie
cieszyć się spektaklem w stu procentach, radzę zająć miejsca jak najbliżej
sceny, najlepiej na środku- gwarantuję niezapomniane, wręcz ekstremalne
przeżycia. Osobom o słabszych nerwach polecam rzędy od ósmego wzwyż. ;) Zresztą, nie muszę nic więcej mówić- sala wypełniona po brzegi mówi sama za siebie.
P.S. Trzeba
wspomnieć, że jest to niepowtarzalna okazja zobaczenia „blondynki z Playa” na
żywo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)