Tytuł: “Intruz” (“The Host”)
Data premiery: świat: 22 marca 2013, Polska: 5
kwietnia 2013
Gatunek: thriller, romans, sci-fi
Czas trwania: 2h 5 min
Wytwórnia: Monolith Films
Reżyseria: Andrew Niccol
Scenariusz: Andrew Niccol
W rolach głównych: Saoirse Ronan, Jake Abel, Max
Irons, Diane Kruger
Na podstawie książki Stephenie Meyer „Intruz”
(„The Host”)
Od
kiedy dwa lata temu w wakacje przeczytałam „Intruza” i dowiedziałam się, że
planowana jest nie tylko kontynuacja, ale też adaptacja filmowa, czekałam czasem
z większą, czasem mniejszą niecierpliwością na ekranizację. Dlatego też, gdy
tylko nadarzyła się okazja tydzień temu w sobotę, by pójść do kina, bez wahania
zabrałam ze sobą mamę (która też „Intruza” przeczytała), by zobaczyć, jak to
wszystko wyszło. Wiązałam duże nadzieje z tą produkcją. Książka jest o wiele
lepsza i oryginalniejsza niż saga „Zmierzch” i według mnie to ona powinna-
przynajmniej na razie- być wizytówką pani Meyer. Wierzyłam więc, że ludzie
przyłożą się do adaptacji równie mocno, jak do filmowego „Zmierzchu”, jeśli w
ogóle nie mocniej. Niestety, delikatnie mówiąc, na filmie zawiodłam się
przynajmniej w stopniu lekkim.
Akcja
„Intruza” rozgrywa się w przyszłości, gdy Ziemię skolonizowali przybysze z
odległych planet, niejakie dusze. Wszystko byłoby w porządku, ponieważ są to z
natury dobre, uczuciowe, łagodne i prawdomówne stworzonka, gdyby nie jeden
minusik. Nie mogą bowiem żyć samodzielnie, przez co opanowują ciała rdzennych
mieszkańców kolonizowanych planet. Ludzi bez wszczepionych dusz, tzw.
rebeliantów, zostało niewiele, w dodatku nadal są oni ścigani przez niezbyt
miłych Łowców. Jednym z ostatnich wolnych ludzi jest Melanie. Ona jednak też
nie zdołała uciec przed łapami Łowców i po nieudanej próbie samobójczej do jej
głowy została „zaaplikowana” dusza imieniem Wagabunda. Jej zadaniem jest
wydobycie ze wspomnień swojego żywiciela informacji dotyczących kryjówki
rebeliantów. Okazuje się to jednak nie takie łatwe: uparta Melanie nie chce
bowiem opuścić swojego ciała i ciągle walczy z Wagabundą. W końcu, już jako
sojuszniczki, wyruszają na poszukiwania brata Melanie i jej ukochanego Jareda,
nie patrząc na to, jakie niebezpieczeństwo sprowadzają zarówno na nich, jak i
na siebie.
Wygląd duszy zaskoczył mnie na plus- -mój robaczek był bardziej oślizgły... |
Zanim
przyjrzymy się filmowi, zwróćmy uwagę na ulotkę, którą bezczelnie ukradłam z
kina, by upamiętnić tę jakże podniosłą chwilę. Cytuję: „Melanie to jedna z
nielicznych ludzkich istot, która wciąż potrafi kochać. Jej ukochany jednak
zginął bez wieści. Jeśli go odnajdzie i ocali, ludzkość będzie miała szanse na
przetrwanie”. Mocno przesadzone, przerobione, przekłamane, przekolorowane i
wszystko „prze…”. Ten tekst bardzo mnie rozbawił i jednocześnie zdołował. Czy
tak trudno napisać kilka słów zgodnie z prawdą, bez zbytniego spoilerowania,
czy coś? A może nie chciało się po prostu zapoznać z książką, streszczeniem, a
nawet filmem? Ta historia nie potrzebuje żadnych dramatycznych opisów, by
zachęcić widza do zapoznania się z nią- sama w sobie jest ciekawa i oryginalna,
więc po co ją dodatkowo dramatyzować, wprowadzać w błąd i sprawiać, że człowiek
po seansie wyjdzie zniesmaczony, niezadowolony i „skonfundowany”? Zdecydowanie
najgorszy opis filmu, jaki miałam okazję ostatnio czytać.
Zacznę
od obsady. Prawie nikt nie spełnił moich oczekiwań, a nie były one jakieś
wygórowane.
Najbliższa mojemu wyobrażeniu była Łowczyni, czyli Diane Kruger,
choć- jak się okazało- nie jest to też idealne odzwierciedlenie pierwowzoru. Reszta
udana była już w mniejszym stopniu. Brakowało mi jakiegoś porządnego,
napakowanego bruneta, takiego jak Kellan Lutz. Tak właśnie wyobrażałam sobie na
przykład Kyle’a. Filmowy Jeb był dla mnie wyjątkowo stary, prędzej też bym go
widziała jako trochę młodszego, z fajnym czarnym wąsem wujaszka. Szybko jednak
przyzwyczaiłam się do Williama Hurta. Podobnie było z Maxem Iron’em, który od
razu przypasował mi do roli Jareda, choć jego słodkiej nieskazitelnej buźce też
było daleko do twarzy, którą sobie wyobraziłam po lekturze. Nad Ianem,
czyli Jake’m Abel’em, trochę bym polemizowała: mógłby mieć troszkę więcej mięśni,
a w filmie to takie troszku przygarbione, wywiędłe chucherko- podobnie
zresztą jak w przypadku jego brata. Ogólnie za mało w tym wszystkim
testosteronu. ;) Zupełnie zamurowało mnie na widok Jamiego, ale to już tylko
moja wina: zapomniałam, że ma czternaście lat. (Wszystko przez to, że
gloryfikowanym wiekiem w powieściach jest wiek 16-19!) Po Saorise jako Melanie/
Wandzie mam mieszane uczucia. Jest to jeden z niewielu znanych mi przypadków,
kiedy to młodsza aktorka gra starszą postać. Ale to nie to mi najbardziej
przeszkadzało- w filmie nie da się tego zauważyć. Melanie w mojej głowie była
wysoką, szczupłą, wysportowaną, opaloną szatynką z ciemnymi oczami. Różni się
więc od Melanie filmowej. Najbardziej denerwowały mnie oczy: za bardzo rzucały
się… w oczy ;). U Diane były one bardziej naturalne. Poza tym raz Saorise
bardzo fajnie odnalazła się w roli, innym razem ciężko było ją zdzierżyć. Była
jednak lepsza od Wandy Numer Dwa. To dopiero był szok. Moje wyobrażenie, zgodne
z książką (sprawdzałam): malutka, drobniutka dziewczynka, o pucołowatej
twarzyczce, dużych oczach i ustach, lekko piegowata, a najważniejsze- złoto-
lub chociaż blondwłosa. Tymczasem z lustra spojrzała na mnie twarz, na której
widok moje pierwsze wrażenie wyglądało mniej więcej tak: „WTF!!! Co to za
brzydactwo?!!!”. Teraz się tego wstydzę i żałuję, bo z każdą chwilą nowa Wanda
coraz mniej mi przeszkadzała. Na końcu wypadła już całkiem nieźle- nie wiem,
czy to zasługa oświetlenia, czy może mojego odbioru. Trzeba jednak wziąć pod
uwagę, jak krótko gościła na ekranie: to może przesądzić sprawę o opinii. W
aktorce trudno rozpoznać Emily Browing, która na zawsze pozostanie dla mnie
Wioletką Baudelaire z „Serii niefortunnych zdarzeń”. Dziewczyna, zwłaszcza
patrząc na „Intruza” (znowu wina tych oczu!), zmieniła się nie do poznania.
Swoją drogą: czy tak trudno było ją przefarbować na blond lub nie farbować na
ciemno (w zależności od sytuacji)? Wydaje mi się, że efekt byłby mniej
piorunujący, w złym tego słowa znaczeniu.
Jedną
z fajnych stron filmu jest sposób ukazania „nowego świata”. Wszystko jest
bardzo surowe, ściany budynków używanych przez dusze to budowle niemal w stanie
surowym, sterylnie białe, błyszczące i czyste- niczym sale operacyjne. Wszystko
jest funkcjonalne, pozbawione prawie elementów dekoracyjnych. Trochę ozdobne są
samochody: sportowe, lśniące podobnie jak dusze w pierwotnej postaci, których
blask aż bije po oczach. Bardzo fajnie ukazane są takie zjawiska jak sklepy i
zakupy. W świecie idealnym, nieprzekłamanym nie ma miejsca na jakąkolwiek
reklamę. Sklep nazywa się po prostu „Store”, woda jest w niebieskich baniakach,
żywność w identycznych, żółtych pudełkach. Wszystkie dusze natomiast noszą
nieskazitelnie białe garnitury i kostiumy- nie ma mowy o „szpanowaniu metkami”.
W „Intruzie” zatem nie widać, żeby wydano miliony na scenografię i wszelkie
efekty, ale czasem taki minimalizm jest korzystny. Zwłaszcza, jeśli trzeba
sprawić, że obskurne, acz rozległe i intrygujące jaskinie, są bardziej
interesujące i niewiarygodne niż zwykły świat.
Zarówno
o akcji, jak i grze aktorskiej nie ma co dużo mówić. Jeśli ktoś uważał, że
fabuła w książce rozwijała się ślamazarnie, na pewno wynudzi się na filmie.
Między pocałunkami głównych bohaterów w różnych kombinacjach a innymi miłosnymi
rozterkami, miło byłoby zobaczyć i posłuchać o innych światach. Nie ma na co
liczyć: inne planety są tylko wspomniane, w dodatku tak „wyczerpująco”, że po
wyjściu z sali łatwo w ogóle o tym zapomnieć. A szkoda, bo naprawdę byłaby to
miła i atrakcyjna odmiana. Zawiodłam się, że pominięto wątek Waltera. Za to
dodano kilka innych, „bardzo ciekawych” i przede wszystkim zaskakujących tych,
którzy czytali książkę i to właśnie im, w tym raczej i mi, mogło się to nie
spodobać. Prawda jest taka, że oprócz Jeba i Maggie w filmie nie pojawia się
żadna inna starsza postać. A ich też jest jak na lekarstwo. Postawiono na
młodych, pięknych i ze znikomym doświadczeniem. Dlatego gra aktorska może
niektórym wydawać się trochę drętwa. Da się ją jednak znieść, patrząc na
przykład przez pryzmat innych superprodukcji dla nastolatków. Poza tym nie
wiem, kto myślał, że ideałem mężczyzny jest tylko blondyn? ;) Nie pamiętam,
żeby pojawił się jakikolwiek inny ciemny chłopak niż Jamie i Wes.
Plusem ekranizacji jest wyżej już wspomniana Diane Kruger i jej kreacja Łowczyni. Uważam, że bardzo dobrze odnalazła się w tej roli i oddała to, co zawarte było w książce. Łowczyni jest zarówno bardzo intrygującą, jak i irytującą postacią, ale to właśnie jej urok. W filmie jest jeszcze lepiej. Przy innych, nieskazitelnych i dobrych duszach, odróżnia się swoim temperamentem, emocjami i… zepsuciem. Wszystkie sceny pościgowe, których jest w miarę sporo, w tym ta najbardziej efektowna z porządną strzelaniną, jest bardzo miłą odmianą przy lekko mdłych i jednakowych postaciach. Szkoda, że uwolniona od duszy żywicielka pojawia się tylko w jednej scenie- o ile dobrze pamiętam była równie upierdliwa, jak „pasożyt” i miała pewne trudności z adaptacją. Tutaj tego zabrakło.
Przy
Diane Saorise i jej Melanie naprawdę wypada trochę blado. Zawsze uważałam
Melanie za twardą, pewną siebie i odważną dziewczynę. Tutaj mogło trochę tego
zabraknąć. Choć kłótnie pomiędzy nią a Wandą, rzucanie ołówkami po ścianie,
walka między nimi o kierownicę samochodu i w końcu okładanie Jareda pięściami
wygląda przyzwoicie. Zapewne miałabym lepsze wrażenie, gdybym w prędzej
przyzwyczaiła się wizualnie do Mel.
Słodka Saorise jest niemal nie do poznania w filmie... |
Cały film rzeczywiście trochę się wlecze, mimo że dużo rzeczy pominięto, by zrobić miejsce na m.in. sceny miłosne. Nie od dziś wiadomo o tym, że aby podkręcić tempo, świetnie nadają się brawurowe pościgi i strzelaniny. W „Intruzie” też tego nie zabrakło. Helikoptery latały gęsto w powietrzu, samochody na ziemi, co najmniej dziesiątki kul śmigało tuż koło bohaterów, a całość skończyła się bohaterskim samobójstwem przez porządne walnięcie w betonowy mur. Z tego, co pamiętam, w książce taka scena nie miała miejsca. W filmie pozostawiła lekki niesmak i zawód, że realizatorzy adaptacji nie stworzyli dobrego filmu bez zbytnich ingerencji w fabułę pierwowzoru. Oprócz tego mamy nawet niejedno morderstwo z premedytacją, a poza tym dość brawurowe próby pozbycia się pasożyta w „łazience” i porozrzucane szczątki srebrnych robaczków na podłodze, co już w powieści miejsce miało. Czekałam na końcową scenę i przynajmniej ona nie zawiodła mnie jakoś druzgocąco. Przez chwilę myślałam, że i to zmienili, ale całe szczęście tak się nie stało.
Przez
cały ten czas, gdy czekałam na film, nie zastanawiałam się, jak będą wyglądać
dialogi między głównymi bohaterkami. Naprawdę dziwnie jest oglądać gadającą do
siebie dziewczynę, myślę, że lepiej już wyglądałoby to na zasadzie z „Eragona”.
Na to jednak narzekać nie będę, gdyż osobiście nie wiem, jak inaczej można
byłoby to zrobić.
Zdaję
sobie sprawę, że końcowa opinia nie będzie miała wiele wspólnego z moim
wywodem. Jestem świadoma, że nieźle zjechałam cały film i zrobiłam mu niezłą
antyreklamę. Mimo wszystko ogólna opinia nie jest taka zła. Patrząc z
perspektywy czasu, coraz mniej szczegółów pamiętam, więc i moja opinia się
zmienia. Słabe punkty są po prostu o wiele widoczniejsze i łatwiejsze do
opisania niż te dobre. Nie znaczy to jednak, że „Intruz” nie ma zalet.
Oglądałam filmy, przy których jest on znośnym, jeśli nie dobrym lub bardzo
dobrym filmem. Spotkałam się z niezbyt pochlebnymi, a nawet druzgocącymi
recenzjami „Intruza”, ale myślę, że były one co najmniej lekko przesadzone i
nie zawiodłam się na nim aż tak, jak wskazywałyby na to niektóre komentarze.
Być może przez te dwie godziny troszeczkę się wynudziłam, ale tylko troszeczkę.
Nadal nie mogę zrozumieć, jak można było zrobić, że akcja działa się
jednocześnie tak wolno i tak szybko. A może to tylko dlatego bronię filmu, bo
podobała mi się książka? Może w ogóle nic w sobie nie ma? Z pewnością
chciałabym obejrzeć go jeszcze raz, za jakiś czas. Jeśli powstaną kolejne
części zarówno książki, jak i filmu, myślę, że się na nie skuszę i zapoznam się
z nimi. Nie przekreślam ani powieści, ani adaptacji. Podobnie jak miałam z
„Hobbitem”, gdzie film nie powalił mnie na kolana, ale nadal zamierzam iść na
drugą część, tak też będzie i z „Intruzem”. Kolejny seans planuję najwcześniej
po przeczytaniu książki. Być może to moje wspomnienia na temat powieści są
przekoloryzowane. Dam znać zarówno po lekturze, jak i po drugim podejściu do
filmu. Zapewne nie muszę polecać i zachęcać do obejrzenia go tych, którzy
książkę przeczytali i albo ją pokochali, albo „znienawidzili”. Pewnie znajdą
się też takie osoby, które- być może podobnie jak na „Zmierzch”- poszli „dla
jaj”- nie zabronię Wam tego. Myślę, że jedyne, co mogę zagwarantować, to mieszane pierwsze wrażenie.
Tak btw- uwielbiam tę piosenkę ze trailera. Niestety, musiałam na nią czekać aż do napisów. Jakby ktoś szukał: Imagine Dragons "Radioactive". Znane fanom "Assassin's Creed" ze zwiastuna "trójki". Polecam.
-Nie daj się prosić! Chodź ze mną na "Intruza"! -Ale ja nie chcę na ten chłam! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)