Tytuł: „Lewiatan”
Autor: Scott Westerfeld
Liczba stron: 420
Wydawca: Rebis
„Lewiatan” dzieje się w alternatywnej przeszłości, gdzie
Europa podzielona na dwa wrogie obozy zmierza ku światowej wojnie. Równolegle
poznajemy historię dwojga młodych ludzi. Alek, syn brutalnie zamordowanego
arcyksięcia Cesarstwa Austro-Węgier zmuszony jest uciekać z kraju z kilkoma
zaufanymi ludźmi w chlubie cesarstwa, wielkiej maszynie kroczącej napędzanej
silnikiem Diesla- Pożodze. Chłopak, mimo że pozbawiony jest wszelkich praw do
tronu, zmuszony jest uciekać przed dotychczasowymi sojusznikami, Niemcami. Po
drugiej stronie barykady młoda dziewczyna Deryn Sharp podstępem wstępuje do
Brytyjskich Sił Powietrznych. Darwiniści słyną ze swych wynalazków, o ile można
nazwać tak wyhodowane przez nich wielkie, niesamowite krzyżówki zwierząt, jakie
nigdy się filozofom nie śniły. Deryn trafia na jeden z brytyjskich okrętów
powietrznych, ogromnego wieloryba „Lewiatana”. Losy dwójki bohaterów z
kompletnie różnych światów spotkają się na środku drogi do konfliktu
wszechczasów, ale to od tego, czy będą współpracować, zależy nie tylko ich
życie, ale i misja, z którą „Lewiatan” leciał do Imperium Osmańskiego.
Książka czekała na swój czas prawie rok. Po prostu się
jej bałam i szukałam wszelkich wymówek- innych książek, braku czasu, ochoty
itp.- by tylko wymigać się od niej. Dlaczego? Nie lubię historii, wręcz nie
znoszę historii, choć ta współczesna, zaraz obok starożytności na pewno ma
największe szanse, by mnie zainteresować. Wojny światowe jednak nadal są dla
mnie tematem ciężkim i uczenie się dziesiątek dat, miejscowości i nazwisk nie
jest moim „konikiem”. To samo jest z techniką. Do tej pory żadna książka typu science
fiction nie zachwyciła mnie tak bardzo, by niesmak po felernych „Bajkach
robotów” po prostu zniknął. Nowinki techniczne, fachowe słownictwo, te
wszystkie śrubki, tłoki i przekładnie- nie są na moją głowę, a naprawdę
trudniej jest mi czytać coś, czego nie mogę zrozumieć. Ze steampunkiem nie miałam
do tej pory żadnego kontaktu, dopóki „Lewiatan” nie trafił w moje ręce nie
wiedziałam nawet, że coś takiego istnieje. A wiadomo, że strach przed nieznanym
zawsze jakiś jest. Niemniej jednak zdecydowałam się po nią sięgnąć- trudno jest
mi patrzeć na moją półkę ze świadomością, że coś jest na niej jeszcze
nieprzeczytane. Zabrałam się za nią… we wrześniu. Niestety musiałam przerwać po
stu stronach. I słowo „niestety” nie jest tu użyte przypadkowo. Naprawdę było
mi szkoda, że muszę ją odstawić i zająć się czymś innym. Teraz, gdy mam ferie,
znowu po nią sięgnęłam i pochłonęłam ją w dwa dni. Zaskoczenie było naprawdę
ogromne.
„Lewiatan” od samego początku trzyma w napięciu. Akcja
wybucha na samym początku, a później nie tyle trzyma poziom, co wciąga coraz
bardziej. Przeskakiwanie z historii Alka do Deryn i na odwrót dodaje jeszcze
większej dramaturgii i dynamiki. Teraz w sumie nie wiem, którą historię wolę-
gdy czytałam o Deryn, tęskniłam za Alkiem, a gdy na scenę wchodził Alek,
czekałam na Deryn. Zarówno u dziewczyny, jak i u chłopaka następują trzymające
w napięciu zwroty akcji, pościgi, strzelaniny i inne zagrożenia. Natomiast gdy
opowieść dwojga naszych bohaterów łączy się, fabuła śmiga z prędkością światła,
a koniec zbliża się tak nieubłaganie i tak zaskakująco, że książkę odkłada się
z wypiekami na twarzy, złością, że już się skończyło i niepohamowaną chęcią
sięgnięcia po kolejną część. Są książki, których gwałtowne zakończenie mnie
rozzłościło i nie usatysfakcjonowało- jest nim choćby recenzowany już „Odmieniec”.
Jeśli przy nim miałam tyle wątpliwości i zarzutów, to „Lewiatan” pod tym
względem w ogóle nie powinien się obronić- zakończenie jest jeszcze bardziej
nagłe i urwane, jakby kończył się pojedynczy rozdział, a nie cała powieść.
Tymczasem tutaj nie mogę tego ocenić inaczej niż na plus- takie urwanie akcji
tylko ją przyspiesza.
Bohaterów książki nie da się nie lubić. Mamy dwoje
piętnastolatków- chłopaka z rodziny królewskiej, którego zarówno kraj, jak i
reszta świata dawno zmieszała z błotem, a także dziewczynę z tak wielką pasją
do latania, iż postanawia zrezygnować ze swojej tożsamości i żyć jako chłopak
tak długo, jak się tylko da. Tak na marginesie- uwielbiam Deryn jako Dylana, zwłaszcza jej może aż nadto niewyparzony język. Czekałam na moment, gdy wszystkie ich tajemnice
trafi szlag, jednak się nie doczekałam, z czego jestem zadowolona. Do tego
dochodzą nauczyciele Alka- każdy bardzo charakterystyczny i charakterny
zarazem, koledzy Deryn z pokładu, jej brat oraz jedna z najciekawszych postaci całej
książki i pewnie całej serii- Doktor Barlow, niezwykle dociekliwa kobieta (płeć
piękna w „Lewiatanie” to na pewno nie słaba płeć), wnuczka samego Darwina,
dzięki któremu Wielka Brytania może tworzyć swoje monstra. Każdy z tych bohaterów
ma swoje sekrety, które stara się zatrzymać, jednocześnie chcąc przejrzeć całą resztę,
co nie zawsze wychodzi, a relacje pomiędzy nimi od samego początku są wyjątkowo
ciekawe, a oczywiste jest to, że jeszcze wszystko przed nami. Oczekuję więc
kolejnych zwrotów akcji, zarówno w samej podróży, jak i na polu uczuciowym
naszej brygady. Już sam sojusz chrzęstów i darwinistów jest wystarczającą
zapowiedzią czekającej na czytelnika eksplozji akcji w kolejnych częściach.
Kto wie, co to steampunk i inne „punki”, ten wie, że nie
warto brać wszystkiego z książki na wiarę. Westerfeld łopatologicznie
wyjaśnił, co w „Lewiatanie” jest prawdą, a co czyściusieńką fikcją. Jakby ktoś
jednak nie rozumiał, powtórzę: książka nie jest powieścią historyczną, bliżej jej
do sci-fi niż powieści, z której można uczyć się historii. Miłym zaskoczeniem
były jednak chwile, gdy podczas lektury mogłam uświadomić sobie, że kojarzę
większość historycznych faktów. Jestem z siebie naprawdę dumna, gdyż kanwa
historyczna, na której oparta jest cała fabuła, była dla mnie w pełni znana i
zrozumiała. Myślę, że fani historii nie powinni czuć się zawiedzeni po
przeczytaniu takiej ubarwionej, fantastycznej wersji pierwszej wojny światowej.
Bardzo ciekawym rozwiązaniem są również… obrazki.
Uwierzcie mi, dawno wyrosłam z książeczek z obrazkami, jednak ilustracje z „Lewiatana”
są na tak wysokim poziomie, że trudno ich nie zauważyć i nie docenić. Osobom,
która cała teoria związana z techniką nie jest znana i którym trudno wyobrazić
sobie wszystkie machiny kroczące, dzięki obrazkom łatwiej zrozumieć zamysł
autora i poukładać sobie całą chrzęstową i darwinistyczną technikę. Osobiście
urzekła mnie mapa Europy, bardzo ciekawie wymyślona i zrealizowana (Polski
niestety nie znajdziemy, choć jest to chyba oczywista oczywistość).
Po przeczytaniu „Lewiatana” postawiłam sobie jasne
zadanie- jak najszybciej zaopatrzyć się w kolejne części: „Behemota” i „Goliata”
i nieważne, w jaki sposób i jak długo będą musiały czekać, by zostać
przeczytane. Muszą u mnie być i tyle. „Lewiatana” polecam najgoręcej na
świecie- mówię to ja, osoba, która nienawidzi historii, która jest prawdziwą
technofobką, która nie daje sobie rady nawet ze swoją własną drukarką i która
nie jest fanką książek fantastycznonaukowych, której dzieło Westerfielda nie
miało prawa się spodobać. Po raz kolejny uświadamiam sobie, że nie można
szufladkować żadnej książki, filmu czy muzyki, że nie można zamykać się na żaden
gatunek i że trzeba brać wszystko, co dają. Biję brawo autorowi, a książkę
odkładam na półkę z pełną satysfakcją i spełnieniem. Jeśli cały steampunk stoi
na takim poziomie, to nie jest to moja ostatnia przygoda z tym gatunkiem.
Mam nadzieję, że darujecie mi pewien offtop. Scott Westerfield i jego "Lewiatan" otworzyły mi drogę do konkursu organizowanego przez według mnie genialnego bloga "Książki są zwierciadłem duszy". Wszystkich chętnych i niechętnych zapraszam do odwiedzenia bloga (czy to w sprawie konkursu, czy dla samego poczytania w moim mniemaniu wyjątkowo ciekawych recenzji). Bloga znajdziecie w kolumnie "Odwiedzam, czytam, śledzę..." pod nazwą Bucherwelt, a odnośnik do samego konkursu TUTAJ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)