Autor: George Orwell
Liczba stron: 348
Wydawca: Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Zaczęło się od pracy z polskiego na święta. Każdy
miał wybrać jakąś książkę z XX/XXI w. z listy, przeczytać ją w przerwie
świątecznej i napisać sprawozdanie. Broniłam się rękami i nogami przed tą
pozycją, próbowałam namówić się do innej powieści, „Rok 1984” był dla mnie
ostateczną ostatecznością. Nie miałam żadnego zamiaru czytać o alternatywnej
przeszłości, o komunizmie, podludziach, nadludziach i polityce. Nie pałam do
historii wielką sympatią, więc z własnej woli nie sięgam po książki, by
zgłębiać tajemnice sprzed lat. W polityce też nie siedzę i jak na razie nie
jest to dla mnie na tyle interesujące, by czytać o problemach politycznych. A
na to wszystko się zanosiło. I wtedy spośród około dziesięciu książek wybrałam
trzy: „Imię róży” Umberto Eco, „Sto lat samotności” Gabriela Garcia Marqueza i
właśnie „Rok 1984”. Dość szybko odpadło „Imię róży": nie widziało mi się czytać
700 stron opowiadających o drastycznych wydarzeniach w zakonie, w dodatku
dziejących się tylko na przełomie tygodnia. „Sto lat samotności” również dość
szybko odrzuciłam po nieudanych próbach dostania książki. „Rok 1984” stał się
więc moją jedyną, ostateczną ostatecznością. Zasiadłam do lektury z myślą, by
jak najszybciej przez to przebrnąć, napisać cokolwiek w sprawozdaniu i mieć tę
męczarnię za sobą. I co się okazało?
Jest rok 1984. Świat podzielony jest między trzy
skłócone ze sobą supermocarstwa: Oceanię, Wschódazję i Eurazję. W pierwszym z
nich, obejmującym dawną Wielką Brytanię i jej kolonie, obie Ameryki, Australię,
południe Afryki i wysepki Atlantyku i Pacyfiku, społeczeństwem podzielonym
niczym na kasty rządzi Partia z tajemniczym Wielkim Bratem na czele. W atmosferze
nieustannego kontrolowania, niedostatku, a wręcz nędzy wśród wszystkich klas
(może z wyjątkiem Wewnętrznej Partii), strachu i permanentnej wojny nikt nie ma
prawa nawet myśleć inaczej, niż zastrzega to Partia i doktryna angsocu, czyli
socjalizmu angielskiego. Nie istnieje tu coś takiego, jak szczęście, radość,
zaufanie, miłość i przyjaźń, nie mówiąc już o wolności, braterstwie i
sprawiedliwości. Takie słowa tu nie istnieją, dwuznaczności zostały wyplenione,
„wolny” może być pies od pcheł, a kochać można tylko Wielkiego Brata. Rządzi tu strach i podejrzenia. Dzieci
donoszą na swoich rodziców, a oni są z tego dumni, nie patrząc, że zostali
wydani na tortury, śmierć bądź co gorsza- ewaporację. Cieszą się, że z ich dzieci wyrosną porządni obywatele, którzy nie cofną się przed niczym, nawet wydaniem matki, ojca, żony lub dziecka. Kontaktowanie się
wyższych sfer z tzw. prolami nie jest zakazane , lecz co najmniej podejrzane.
Ludzie niewygodni z dnia na dzień znikają- także z historii, pamięci. Puf! i
człowiek nigdy nie istniał. Nie ma obiektywnej, rzetelnej, prawdziwej historii. Partia nigdy się nie myli, nawet w najśmielszych i najodleglejszych planach i wróżbach,
więc historię trzeba cały czas aktualizować. Ministerstwo Pokoju zajmuje się
prowadzeniem wojny, Ministerstwo Prawdy- szerzeniem kłamstwa (pardon,
aktualizacją danych), Ministerstwo Miłości- nienawiścią i torturami,
Ministerstwo Obfitości- utrzymaniem i pogłębianiem wszechobecnej nędzy. Nauka,
kultura, język- nie dość, że się nie rozwijają, to specjalnie są degradowane. Wszystko,
by ogłupić obywatela i nawet zabrać mu szansę popełnienia myślozbrodni. Terror istnieje
dla samego terroru, władza dla władzy. Partia nawet nie ukrywa tego, że rządzi, aby rządzić, nie by pomagać ludziom. Dwa plus dwa równa się cztery, o ile tak
powie Wielki Brat. Równie dobrze może to być milion pięćset sto dziewięćset. To
on ustala wszelkie prawa: prawa fizyki, prawa natury. Bo wszystko dzieje się w
głowie, a głową jest Partia. Co powie, jest święte i nie ma nic innego. I tak
było, jest i zawsze będzie, bo nie ma nikogo, kto pokona Partię. Nikt nie da
rady, nie odważy się sprzeciwić.
Jednak znajduje się taka osoba. Winston Smith,
niezbyt sprawny i zdrowy mężczyzna przed czterdziestką, obywatel należący do
Partii Zewnętrznej, pracownik Ministerstwa Prawdy, zajmujący się aktualizacją
historii zaczyna zdawać sobie sprawę, że świat niekoniecznie musi tak wyglądać.
Co więcej, taka myśl kołatała mu się od dawna, zawsze tęsknił za dawnymi
czasami i był ich ciekawy na tyle, że Partia mogła uznać to za niebezpieczne.
Rozpoczyna cichy bunt wraz z rozpoczęciem pisania pamiętnika, nawet wcześniej-
z kupnem na czarnym rynku zeszytu i pióra. Bezwiednie napisane słowa „PRECZ Z
WIELKIM BRATEM” przeważają o jego
decyzji. Trzeba walczyć o inny świat, nawet z wciąż kołatającą się po głowie
pewnością, jak to się skończy. Przyjaciele stają się wrogami, nieprzyjaciel
okazuje się sojusznikiem, ale w tych czasach nie można ufać nawet swojej
głowie.
Byłam szczerze zaskoczona tym, jak wciągnęła mnie
książka. Praktycznie za jednym „zasiądnięciem” przeczytałam całą pierwszą
część, czyli ponad sto stron- za jednym razem, bez dłuższych przerw. Całą powieść
pochłonęłam w trzy dni. I sama dziwię się sobie, że tak bardzo mnie to
zaintrygowało. Prawda jest taka: trudno przerwać lekturę „Roku 1984” w połowie
rozdziału. Nie da się po prostu urwać w połowie zdania, iść zrobić sobie
herbatę, sprawdzić smsa i wrócić do czytania. Po prostu się nie da. Cała książka
osadzona jest i przepełniona atmosferą strachu, napięcia i uczucia ciągłego
śledzenia. Momenty spokojne, wręcz radosne, cienie nadziei i promienie słońca
nie są w stanie tego ukryć. Czytając taką scenę, myślałam: „za długo jest
spokojnie, zaraz musi coś się wydarzyć, koniec tej sielanki…”. Tak, ta książka
nie jest stworzona, by pałać optymizmem, biegać po łące i zbierać kwiatki,
nawet jeśli takie sceny istnieją. Powieść ma zastraszyć czytelnika, żeby poczuł
się tak, jakby uczestniczył, żył tam. A radosne przerywniki mają to podkreślić-
i podkreślają. Nikt nie czeka na kolejny oddech, jakieś radosne dla Winstona
wydarzenie. Czeka na kolejną porażkę, cios w plecy lub owrzodzoną łydkę. Każdy wie, jak się skończy ta
książka, zanim przebrnie przez pierwsze rozdziały, być może nawet wcześniej. „Rok
1984” nie ma prawa skończyć się happy endem, przynajmniej nie stuprocentowym i
nie dla głównego bohatera. I chyba nie będzie to żaden spoiler, gdy powiem:
Winston przegra tę walkę, nie osiągnie lepszego świata dla następnych pokoleń,
nie obali rządów Wielkiego Brata. Ale przecież wiedział to od początku,
otwierając po raz pierwszy zeszyt w swoim pokoju, myślał: „jestem martwy”. Ale miał
dość bierności i wiedział, że prolom, w których jedyna nadzieja, potrzebny jest zapalnik i jeśli nie będzie nim on, to być może ktoś inny.
Końcówka drugiej części i praktycznie cała część
trzecia dosłownie ocieka tym napięciem. Sceny są tak brutalne, opisy wszelkich
wydarzeń z murów Ministerstwa Miłości, w końcu próby otwartego buntu, klęski
i zwycięstwa głównego bohatera- to trzeba przeczytać na jednym oddechu,
niemożliwa jest przerwa. Łapałam się na tym, że wracałam do poprzednich
rozdziałów, żeby jeszcze raz coś przeczytać, dowiedzieć się czegoś więcej,
czegoś, co mogło mi umknąć. czułam niedosyt, szukałam przesłanek, które choć trochę zbliżyłyby mnie i dały jakieś pojęcie o tym, co będzie dalej. Tajemniczy pokój sto jeden. Podobno każdy wie, co
się w nim znajduje. Już reakcja jednego z więźniów sporo mówi. Przedostatni rozdział jest genialnie napisany. Od jego
pierwszych linijek wiedziałam, co czeka Winstona w tym pomieszczeniu. ciekawe było tylko co dokładnie i jak to się stanie. Napięcie sięgnęło zenitu, gdy
musiał walczyć z samym sobą i wybrać: uwolnić się od tego, czego najbardziej
się bał, ale zdradzić najbliższą osobę, czy uratować siebie, a pognębić ją. „Nigdy, z najwznioślejszego powodu, nie
można pragnąć zwiększenia bólu. Chce się tylko jednego: by zelżał”.
Oczywiście powieść nie obroniła się przed wszelkim naporem nudy i- że tak powiem- wodolejstwa. Jednak za taki fragment mogę uznać tylko kilkustronicowe fragmenty "Księgi" autorstwa wroga publicznego numer jeden, niejakiego Goldsteina. Był to chyba jedyny dłużący się moment- wywody o historii świata i innych tego typu sprawach, nie wnoszących do akcji nic, co nie byłoby powiedziane wcześniej. Nie pomógł fakt, że książka jest zakazana, a za jej posiadanie grozi natychmiastowa ewaporacja i kulka w tył głowy. Cała adrenalina związana z jej lekturą nawet nie udzieliła się nawet samemu Winstonowi, który- miałam takie wrażenie- zachowywał się troszkę tak, jakby wziął pierwszą lepszą książkę do poduszki. Męczyłam się z tym fragmentem, ale mogę powiedzieć, że jednak było warto i to, co czekało mnie po całym tym trudzie, jak najbardziej się opłacało. Mimo wszystko ustępy z Księgi mogłyby być trochę krótsze, nie miałoby to większego wpływu na końcowy efekt, a być może mniej by zniechęciło.
Cieszę się, że dane było mi przeczytać tę powieść. Jest to dowód na to, że prace domowe z polskiego i lektury nie zawsze są złe. Gdyby nie to, zapewne nigdy nie sięgnęłabym po nią, pewnie nie wiedziałabym nawet, ze taka książka istnieje. Nie wiem, czy przeczytam ją jeszcze raz- być może. Mówią, że jest to wręcz bezpośrednie nawiązanie do Stalina, jego polityki, rządów i wizji świata. Widać, że nawiązania są, przecież książka jest o socjalizmie, co prawda angielskim, ale jednak. Zapewne gdybym była bardziej obeznana w historii, dostrzegłabym wiele innych podobieństw i różnic, ale… nie jest mi to do szczęścia potrzebne. Myślę, że przynajmniej na swój sposób zrozumiałam, jaki jest przekaz „Roku 1984” i raczej nie mija się on bardzo z zamierzeniami Orwella. Cokolwiek mówią ludzie, że źle się dzieje na tym świecie, że kryzys itepede, jeszcze daleko nam do realiów z książki. I bardzo dobrze. Taka lektura sprawia, że po jej skończeniu człowiek wygląda przez okno i myśli: „ Nie jest tak źle, jak mogłoby być”, co jest bardzo pokrzepiające. Zatem, mimo że książka nie ma nic w sobie z optymizmu, to odłożenie jej i rozejrzenie się wokoło ma już z optymizmu wiele. Strach pomyśleć, co by było, gdybym nagle musiała zamieszkać w takim miejscu jak Londyn z powieści Orwella. nie życzę nikomu, by to przeżył. I dziękujmy wszyscy za rok 1989, bo kto wie, co by było dzisiaj, gdyby komunizm wtedy nie upadł.
Oczywiście powieść nie obroniła się przed wszelkim naporem nudy i- że tak powiem- wodolejstwa. Jednak za taki fragment mogę uznać tylko kilkustronicowe fragmenty "Księgi" autorstwa wroga publicznego numer jeden, niejakiego Goldsteina. Był to chyba jedyny dłużący się moment- wywody o historii świata i innych tego typu sprawach, nie wnoszących do akcji nic, co nie byłoby powiedziane wcześniej. Nie pomógł fakt, że książka jest zakazana, a za jej posiadanie grozi natychmiastowa ewaporacja i kulka w tył głowy. Cała adrenalina związana z jej lekturą nawet nie udzieliła się nawet samemu Winstonowi, który- miałam takie wrażenie- zachowywał się troszkę tak, jakby wziął pierwszą lepszą książkę do poduszki. Męczyłam się z tym fragmentem, ale mogę powiedzieć, że jednak było warto i to, co czekało mnie po całym tym trudzie, jak najbardziej się opłacało. Mimo wszystko ustępy z Księgi mogłyby być trochę krótsze, nie miałoby to większego wpływu na końcowy efekt, a być może mniej by zniechęciło.
Cieszę się, że dane było mi przeczytać tę powieść. Jest to dowód na to, że prace domowe z polskiego i lektury nie zawsze są złe. Gdyby nie to, zapewne nigdy nie sięgnęłabym po nią, pewnie nie wiedziałabym nawet, ze taka książka istnieje. Nie wiem, czy przeczytam ją jeszcze raz- być może. Mówią, że jest to wręcz bezpośrednie nawiązanie do Stalina, jego polityki, rządów i wizji świata. Widać, że nawiązania są, przecież książka jest o socjalizmie, co prawda angielskim, ale jednak. Zapewne gdybym była bardziej obeznana w historii, dostrzegłabym wiele innych podobieństw i różnic, ale… nie jest mi to do szczęścia potrzebne. Myślę, że przynajmniej na swój sposób zrozumiałam, jaki jest przekaz „Roku 1984” i raczej nie mija się on bardzo z zamierzeniami Orwella. Cokolwiek mówią ludzie, że źle się dzieje na tym świecie, że kryzys itepede, jeszcze daleko nam do realiów z książki. I bardzo dobrze. Taka lektura sprawia, że po jej skończeniu człowiek wygląda przez okno i myśli: „ Nie jest tak źle, jak mogłoby być”, co jest bardzo pokrzepiające. Zatem, mimo że książka nie ma nic w sobie z optymizmu, to odłożenie jej i rozejrzenie się wokoło ma już z optymizmu wiele. Strach pomyśleć, co by było, gdybym nagle musiała zamieszkać w takim miejscu jak Londyn z powieści Orwella. nie życzę nikomu, by to przeżył. I dziękujmy wszyscy za rok 1989, bo kto wie, co by było dzisiaj, gdyby komunizm wtedy nie upadł.
Tez nie przepadam za historycznymi powieściami, jednak to do mnie przemawia, zapowiada się ciekawie.
OdpowiedzUsuń