17:00

Paradoksalnie najbardziej spóźniona recenzja... Måneskin „RUSH!”

 


Tytuł: „RUSH!”

Autor: Måneskin

Data premiery: 20 stycznia 2023

Gatunek: pop rock

Czas trwania: 52:42

Wytwórnia: Epic Records, Sony Music Entertainment

Måneskin jest tym zespołem, który dosłownie od pierwszego wejrzenia mnie porwał i już nie puścił. Nieczęsto zdarza się, by eurowizyjna piosenka rozkochała mnie tak, by przesłuchać ją nie tylko tego jednego majowego tygodnia, a już w ogóle rzadkością jest, bym miała chęć poszukać głębiej i zaznajomić się z resztą twórczości danego reprezentanta. Tymczasem w 2021 roku wystarczyło kilka intensywnych dni, by ówcześni zwycięzcy nie tylko zdeklasowali „rywali” w rocznym podsumowaniu Spotify, ale szturmem wbili się w topkę statystyki całej mojej dotychczasowej aktywności w tej aplikacji (a mam na niej już kilkuletni, intensywny staż). Oczywistym było więc, że przez ostatni rok dość mocno śledziłam aktywność Vic, Damiano, Ethana i Thomasa, z wytęsknieniem też czekałam na premierę nowej płyty.

Niestety, „RUSH!” z początku nie porwała mnie tak, jak oczekiwałam po poprzednich wydaniach zespołu, jak i zapowiadających ją singlach. Jestem daleka od powiedzenia, że album jest okropny i nic się z niego nie broni. Najbardziej jednak wymowne powinno być to, że po przesłuchaniu płyty po raz pierwszy, nie miałam ochoty do niej wracać i długie dni zbierałam się, by włączyć ją ponownie i przesłuchać ją od początku do końca. Ten stan utrzymywał się aż przez kilka kolejnych miesięcy, po czym po pół roku postanowiłam wrócić i dokończyć swoje sprawy z tym albumem, gdyż przewijające się od czasu do czasu piosenki sprawiły, że zaczęłam się zastanawiać, co właściwie mi tam zgrzytało. Stąd też prawdopodobnie najbardziej spóźniona recenzja płyty, która już samej nazwy mnie pospieszała (uznajmy, że jestem aż taką buntowniczką).

Jak zwykle narzekam na zbyt krótkie albumy (człowiek czeka kilka lat, a potem dostaje marne 40 minut?!), to przy „RUSH!” sprawa wygląda zupełnie inaczej. Siedemnaście piosenek i prawie godzina materiału? W dodatku napisane w przeciągu ostatniego roku?! Mają rozmach, zwłaszcza w porównaniu z poprzednimi wydaniami. Jest to jednak bardzo dobry przykład, że nie zawsze dużo znaczy dobrze. Niestety w pewnym momencie przy wnikliwym słuchaniu „RUSH!” zaczyna męczyć i nudzić. Pojedyncze kawałki rzucone mimochodem sprawdzają się znakomicie, łapią uwagę i sprawiają, że podświadomie czuję potrzebę zabawy przy nich. Przy słuchaniu albumu od początku do końca zaczyna się słyszeć, że na podstawowym poziomie każda piosenka powiela ten sam schemat: numery pokazują najlepsze strony członków zespołu – jak zwykle mocną sekcję rytmiczną: wyraźny bas Vic i hipnotyzującą perkusję Ethana, charakterystyczny wokal Damiano i zawsze łapiącą uwagę gitarę Thomasa wiodącą prym głównie przy genialnych solówkach, ale w pewnym momencie płyta zaczyna się powtarzać. Niestety znaczną większość piosenek „RUSH!” można byłoby opisać w ten sposób, bardzo często to właśnie te solówki odróżniają jeden numer od drugiego.

Single promujące „RUSH!” to istny jackpot jeśli chodzi o uchwycenie kwintesencji zespołu. Na płycie nie znajdziemy nic bardziej w stylu Måneskin: jest odhaczona przepiękna ballada, włoski kawałek w mocniejszym stylu z melorecytacją i mocnym rytmem oraz porywające do tańca piosenki z bardzo fajną gitarą. Niestety mam wrażenie, że wybór numerów promujących poszedł zespołowi aż za dobrze, bo trudno w pozostałych kawałkach szukać lepszych pozycji niż te, z którymi zdążyliśmy się osłuchać w oczekiwaniu na całą płytę. O „MAMMA MIA”, „SUPERMODEL” i „LA FINE” zdarza mi się zapomnieć, mimo że są bardzo Måneskinowe i sprawiają mi mnóstwo frajdy. „THE LONELIEST” nadal jest w moim prywatnym rankingu na pierwszym miejscu, z kolei  ostatnio coraz mocniejszą pozycję zdobywa „GOSSIP”, które mimo dość poważnej tematyki, nierzadko przewijającej się zresztą w twórczości zespołu, jest niezwykle energetyzującą, pozytywną, pełną frajdy kompozycją. Tak silne single tylko potęgują wrażenie powtarzalności, braku zaskoczenia i ogólnego wrażenia gorszej jakości reszty piosenek niż można byłoby się spodziewać. Znalazły się oczywiście nowe mocniejsze momenty, np. przy „GASOLINE”, choć trudno tu mówić o świeżości która może singlem nie była, ale często przewijała się na koncertach czy choćby mediach społecznościowych.

Nie jestem jedyną osobą, która w „READ YOUR DIARY” słyszę Britney Spears, ale ta inspiracja przewrotnie, ale tak bardzo pasuje zarówno do „RUSH!” jak i w ogóle Måneskin, zarówno jako fanów Britney, jak i ich scenicznego wizerunku: co innego mogłoby podkreślić sukces zespołu na świecie, a przede wszystkim w Stanach, jeśli nie nawiązanie do księżniczki popu i uwielbianej przez Amerykanów gwiazdki, z którą oprócz niekwestionowanych hitów kojarzone są różne wybryki, skandale i młodzieńcze szaleństwa?

Pozostałe pozytywnie zaskakujące elementy to już raczej pojedyncze fragmenty w konkretnych piosenkach, niewielkie myki, które próbują przekonać słuchacza, że każda z kolejnych piosenek jest oryginalna, świeża i niepowtarzalna. A niestety tak nie jest i zdarzają się tu wręcz takie przypadki, gdzie nie trzeba się doszukiwać podobieństw do poprzednich albumów, ale kalki następują po sobie, zlewając się nieraz wręcz w jeden utwór. „FEEL” czy wiodące ostatnio prym w radiach „BABY SAID” to nadal przyzwoite, mniej lub bardziej udane kawałki, o których jednak bardzo szybko się zapomina, dopóki z powrotem nie zabrzmią na głośnikach. „OWN MY MIND”, „DON’T WANNA SLEEP” sprawdzają się jeszcze gorzej i w mojej głowie są właściwie do pominięcia i zapomnienia. Przeglądając listę tytułów nie raz miałam przy nich chwilową zawieszkę i serię pytań: „czy ja znam ten numer i dlaczego go nie kojarzę?”, a zaraz potem: „dlaczego nie słucham go częściej?”.


W takim przypadku słabsze utwory w stylu „BLA BLA BLA” czy „KOOL KIDS” paradoksalnie robią ogromną robotę, wyrywając z bezmyślnego przesłuchiwania piosenki po piosence, a że robią to raczej w sposób negatywny, bo szczerze tych piosenek nie znoszę, to już inna sprawa. „BLA BLA BLA” nie podobała mi się wcale, wręcz mnie obrzydzała i odrzucała od samego początku. Rozumiem budowanie wizerunku na kontrowersji, a sam tekst nie jest wcale bardziej wulgarny od innych topowych hitów, ale jego banalność i brak polotu sprawiły, że kompletnie się od niego odbiłam. Serio, „I Wanna Be Your Slave” czy „For Your Love”, a nawet wspomniane wcześniej „BABY SAID” miały w sobie przynajmniej odrobinę finezji i takiego niegrzecznego sexy wydźwięku, a to po prostu jest słabym, chamskim tekstem ni to na podryw, ni na roast. Do tego warstwa muzyczna jest zupełnie nijaka: prosta, monotonna, a o wokalu trudno tu w ogóle mówić, bo sprowadza się on do egzaltowanej melorecytacji. Może jest to dobra piosenka do przeżywania rozstania i rzucania mięsem w ex, ale w innym przypadku „BLA BLA BLA” jest pomijalna.  

„KOOL KIDS” to gatunkowa wolta – czegoś takiego zespół nam chyba jeszcze nie serwował. Måneskin postawił na parodię brytyjskiego punku i ogólnego wizerunku buntowniczych muzyków (stąd może ten dziwny, pseudo wyspiarski akcent Damiano, do którego jak ulał pasuje jego nowa fryzura). Doceniam za pomysł i wprowadzenie elementu świeżości na płycie, podobały mi się też prywatne wstawki w tekście, ale całościowo kawałek raczej nie przypadł mi do gustu i raczej nie będę namiętnie do niego wracać. Moja antypatia jest tym większa, że kolejny utwór znajduje się po drugiej stronie skali. W tej płycie nie dało się stworzyć bardziej kontrastowego zestawienia następująca po nim „IF NOT FOR YOU”. Jest to bardzo urocza, wolna i jak na standardy zespołu bardzo słodka ballada, która wręcz emanuje klimatem wolniaczka, zwanego na tym blogu również ślubniaczkiem. Nie spodziewałam się tego po Måneskin, ale muszę przyznać, że bardzo miło się zaskoczyłam. Spokojnie można piosenkę zapisywać sobie na pierwszy taniec, jeśli szukacie czegoś oryginalnego (a w tym momencie nawet „Nothing Else Matters” jest ślubnym, oklepanym klasykiem). Jest to też przy „THE LONELIEST” kolejny dowód, że Måneskin potrafi w angielskie ballady. To, że Måneskin najbardziej kupuje mnie smutnymi, wolnymi kawałkami powinnam wiedzieć już od czasów „VENT’ANNI” „Torna a casa”, a „RUSH!” tylko tę tezę potwierdza, gdyż moim zdecydowanymi ulubieńcami z płyty są te najwolniejsze, najbardziej kameralne i jednocześnie najbardziej emocjonalne. Opinię o „THE LONELIEST” [recenzja] już wszyscy znamy, właśnie pochwaliłam „IF NOT FOR YOU”, teraz czas na „TIMEZONE”: nieco mocniejszą, nieco bardziej niegrzeczną, ale dalej niezwykle intymną, ale przez to jeszcze mocniej się przy niej kołyszę i wewnętrznie zdzieram gardło.


Na „GASOLINE” czekałam szczególnie mocno od pierwszych fragmentów opublikowanych na początku roku. Jest to jedna z mocniejszych pozycji, a wagi zdecydowanie dodają jej wydarzenia wokół których powstała i zyskała popularność. Świetny hymn z buntowniczym pazurem, którego refren po prostu prosi się o wyśpiewanie z całej piersi. Aranż podobnie jak w przypadku innych pozycji z płyty może nie jest wymyślnie rozbudowany i zaskakujący, a miejscami wręcz pozostawia momenty ciszy, ale w przypadku hymnu młodego buntowniczego pokolenia jest to akurat bardzo na miejscu i tylko pozwala przekazowi porządnie wybrzmieć.

Nie trudno zauważyć odwróconej proporcji piosenek po angielsku do tych w języku włoskim, co jednocześnie cieszy (bo jest wyznacznikiem ich zasłużonego międzynarodowego sukcesu) i smuci (bo przy większej sławie i rozgłosie zawsze gdzieś się gubi ten swój oryginalny urok, zwłaszcza przy nieanglojęzycznych twórcach). Nie dziwię się niezadowolonym głosom, też chciałabym posłuchać czegoś w ich ojczystej mowie, bo mimo iż włoskiego ni w ząb nie rozumiem, to czuć w nim większą swobodę, głębię i poetyckość. Mimo to włoska strona „RUSH!” istnieje w swojej malutkiej enklawie i trzyma całkiem dobry poziom. Co prawda stłoczenie wszystkich trzech (!) piosenek przy sobie sprawia wrażenie, jakby były wstawione na album z przymusu i na odwal, ale tak samo jak angielska część płyty zawiera wszystko, co dla zespołu charakterystyczne. „LA FINE” przez długi czas była chyba najmocniejszą pozycją z tych trzech kawałków, jednak ostatecznie wygrywa „MARK CHAPMAN”:  przede wszystkim przez, to, że obok szybkiego tempa nadającego się idealnie pod headbanging, jest tu więcej rzeczywistego śpiewania (bez obrazy, ale jak zechcę posłuchać ni to rapu, ni to śpiewu, to włączę sobie „Hamiltona”). Poza tym chyba najbardziej przypomina mi Måneskin, który poznałam.



Mimo wszelkich zastrzeżeń, „RUSH!” w najbliższym czasie nie podzieli losu „Viva Las Vengeance” [recenzja], gdzie po kilkukrotnym przesłuchaniu nie mam ochoty słuchać tej płyty ponownie ani w całości, ani na wyrywki. Nowy album Måneskin może być męczący na dłuższą, godzinną metę: przy dziesiątej piosence mam wrażenie, że powinien się skończyć i momentalnie tracę nim zainteresowanie, zwłaszcza że oprócz zamykającego „THE LONELIEST” ostatnim kawałkom brakuje takiego elementu, na który bym specjalnie czekała, by go usłyszeć. Jednocześnie za każdym kolejnym razem jest lepiej – może dlatego że wiem, czego się spodziewać, a pojedyncze kawałki bardzo dobrze się bronią, a nawet powiedziałabym, że sprawiają ogrom frajdy, a tego przede wszystkim oczekiwałam. Gdyby piosenki w stylu nie tylko Måneskin, ale i samego „RUSH!” poza koncertami leciały np. na imprezach, nie dałabym się ściągnąć z parkietu. Niemniej czekam na powrót do korzeni (jeśli w przypadku tak młodego zespołu można w ogóle o tym mówić) i stawiam zapowiadanemu i wyczekiwanemu „Teatro d’ira– vol. 2” poprzeczkę jeszcze wyżej niż do tej pory.

 

Najlepsze piosenki: „THE LONELIEST”, „IF NOT FOR YOU”, „GASOLINE”, „TIMEZONE”

Najgorsze piosenki: „BLA BLA BLA”, „KOOL KIDS”


źródła:

zdjęcia: https://genius.com/albums/Maneskin/Rush

video: https://www.youtube.com/@ManeskinOfficial

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)