Tytuł: „Viva Las Vengeance”
Autor: Panic! At The Disco
Data premiery: 19 sierpnia 2022
Gatunek: alternative/indie, pop
Czas trwania: 43:47
Wytwórnia: Fueled by Ramen; DCD2
Nie mogę powiedzieć, że na kolejny album Panic! At The Disco (czy już w tym momencie Brendona Urie) czekałam z wypiekami na twarzy. Po ostatniej płycie, którą oczywiście lubię i regularnie któraś z piosenek wpada na moją playlistę, moje emocje opadły: jest więcej zespołów, które plasują się wyżej zarówno w subiektywnym, jak i obiektywnych rankingach. Jednak przyszedł pierwszy singiel, rozbudzając jakąś ciekawość, a potem drugi, trzeci i w końcu całe „Viva Las Vengeance”. Moja reakcja była zgoła inna, niż się spodziewałam, a jednocześnie w ogóle mnie nie zaskoczyła.
Nie będę
ukrywać: z każdym kolejnym singlem moje nadzieje topniały i to wykładniczo:
„Viva Las Vengeance” ucieszył mnie swoim musicalowym sznytem i śmieszkowym
teledyskiem, „Middle Of A Breakup” zmęczył i zdenerwował swoim musicalowym
sznytem i banalnym tekstem, „Local God” pozostawił zupełnie obojętną i dopiero
„Don’t Let The Lights Go Out” wrócił odrobinę nadziei, choć na to było już
zdecydowanie za późno. I gdy kilka dni przed premierą albumu dostaliśmy zajawki
wszystkich utworów, nie miałam już żadnych złudzeń i wątpliwości: to nie będzie
moja ulubiona płyta, ba: będzie to raczej słaba płyta.
Zaczynając od
plusów: „Viva Las Vengeance” jest… bardzo konsekwentna. Pierwsze zapowiedzi
brzmiały jak jedna piosenka. Wszystkie numery brzmiały na jedno kopyto:
upbeatowe, całe wykrzyczane na wysokich (za wysokich) rejestrach, z
musicalowym, lekko retro klimatem. Po przesłuchaniu już pełnych wersji moje
odczucia za bardzo się nie zmieniły. Płycie nie pomaga fakt, że Urie się trochę
rozhulał: „Viva Las Vengeance” jest sporo dłuższa od poprzedniczek, co sprawia,
że jeszcze bardziej czuć, że te same pomysły powtarzane są w kółko w kolejnych
piosenkach. Aż mnie poderwało, jak usłyszałam nagły świeży powiew: po chwili
okazało się, że włączyło mi się Muse’owe „Will Of The People”.
Kawałki potrafią zaskoczyć, choć niekoniecznie pozytywnie. Praktycznie
każda piosenka ma ciekawy, pozytywnie zaskakujący początek, po czym coś zaczyna
zgrzytać i moje oczekiwania rozmijają się z rzeczywistością: niezależnie czy
słuchałam płyty po raz pierwszy, czy piąty. Na znaczną większość piosenek jest nawet fajny
pomysł: może nie jakiś bardzo oryginalny i odkrywczy, ale przyjemny. A potem
ten pomysł zostaje zawalony ozdobnikami i urozmaiceniami, które konstrukcyjnie
tak bardzo różnią się od kręgosłupa, że wydają się od czapy. Mam też wrażenie,
że mimo tych wszystkich ozdobników, aranż znaczącej większości kawałków jest
wyjątkowo ubogi i płaski, skutecznie jednak zagłuszający wokal zepchnięty
gdzieś na drugi plan i nagrywany jakby przez prześcieradło: coś zdecydowanie
poszło nie tak w post produkcji. Może dlatego Urie musiał tak krzyczeć przez
cały album?
Nieraz pojawiają się fragmenty brzmiące jakby ktoś popełnił błąd: jakieś dziwne zmiany rytmu, bardzo szybkie tempo, przesadzona gęstość tekstu, nagłe przeskoki między nastrojami, a czasem wręcz całymi gatunkami, a w końcu niekonwencjonalne harmonie i nietypowe sparowanie kolejnych dźwięków. Czasami wręcz wydaje się, że Urie po prostu fałszuje. Taki problem mam na przykład z „Sugar Soaker” czy „Say It Louder”: przez pierwszą połowę piosenki bawię się naprawdę przednio, zapominając co dokładnie mam jej do zarzucenia. Tkwię w tej niewiedzy do momentu gdy przyspiesza ona niemiłosiernie albo odwrotnie: zwalnia na dosłownie dwie linijki i nie pozwala w pełni cieszyć się ostatnimi sekundami powrotu do klimatu sprzed zmiany. Niestety ten zabieg pojawia się w zastraszającej ilości „Viva Las Vengeance”, tak że pod koniec płyty on jak i wiele innych podobnych mu „myków” wychodzi uszami i sprawia, że nie chcę puścić sobie całego albumu już nigdy więcej.
Gdybym chciała żartobliwie i może lekko złośliwie podsumować „Viva Las Vengeance”, powiedziałabym, że Urie ma już dość śpiewania na koncertach „Bohemian Rhapsody”, więc zamówił sobie własne Queen na Aliexpress. Tyle że jak to z Aliexpress bywa, nie wszystko przyszło, a reszta niekoniecznie zgadza się z opisem. Tak brzmi „God Killed Rock And Roll”– pomysł na trzy różne piosenki jako tako zlepione w połowicznie udany kawałek, który miałam nawet chwalić, dopóki nie nadeszła wybijająca z rytmu szybka wstawka i obligatoryjny falset. Z kolei „Something About Maggie” to „inspiracja” tym „dziwacznym” i „quirky” Queenem, która wyszła niezwykle pseudo-ambitnie, nazbyt skomplikowanie i jednocześnie w opór powtarzalnie. Nie jestem w stanie tego słuchać bez grymasu. Jeszcze ciekawsza jest moja reakcja na „Star Spangled Banger”. Mimo kilkukrotnego przesłuchania albumu od deski do deski, kompletnie nie kojarzyłam tego tytułu. Szybko okazało się, że po prostu wyparłam tę piosenkę z pamięci. Jest ona kwintesencją wszystkich moich problemów z tą płytą: gęsto ścielący się tekst, dźwięki wystrzelone poza skalę, całość wykrzyczana na tych samych emocjach i obowiązkowe zwolnienie tempa na koniec. Aż mną wzdrygnęło.
Brendon słynie
ze swojej skali, ale „Viva Las Vengeance” to symfonia krzyku, pisków i
zdzierania gardła, przez co przestaje być ona imponująca. Żałuję tym bardziej,
że Urie ma przepiękne doły, które na poprzednich krążkach nieraz robiły boską
robotę: może nie otwierało się oczu ze zdumienia nad złapanymi ultradźwiękami,
ale za to rozpływało przy ciepłych, głębokich, otulających tonach, przerywanych
nagłym przeskokiem o skalę czy dwie. Nie wiem też, jak Brendon wytrzyma
najbliższą trasę. Prędzej zniszczy sobie gardło tymi wszystkimi falsetami, a
już widziałam, że na żywo potrafi mieć problemy z utrzymaniem czy wręcz
trafieniem w dźwięki, zwłaszcza gdy poniesie go improwizacja, zwykle prowadząca
go jeszcze wyżej. Dlatego też „Don’t Let The Lights Go Out” to na razie chyba
najlepsza, bo najbardziej „oryginalnie” brzmiąca piosenka, choć momentami refren
niebezpiecznie przypomina mi „Circles” Post Malone’a, a przez to „Last
Christmas” i wiele innych znanych piosenek, tyle że zaśpiewane prze Alvina i
wiewiórki. To by była tak dobra piosenka w retro klimacie, gdyby Brendon
trzymał się swoich ciepłych głębokich dołów. O „All By Myself” nie mam do
powiedzenia nic: zapominam o tej piosence. Miałam nadzieję, że będzie to ta
upragniona ballada z głębokimi dołami, ale wyszła bardzo nudno: znowu
wykrzyczana i nawet zmiana klimatu o 180 stopni nie była jej w stanie uratować,
a tylko stworzyła wrażenie kolejnego błędu. To już nie jest „Death of a
Bachelor”, nie wspominając o „Impossible Year”, „The End Of All Things”, czy
nawet „Dying In LA”. Urie, dej mi nastrojową wolną balladę, a nie takie ochłapy
od czapy!
Na tle reszty
„Sad Clown” wypada najlepiej ze swoimi najzabawniejszymi zwrotkami z największą
ilością funu i bez udawania czegoś poważniejszego i głębszego. Jest to
piosenka, z której bije największa konsekwencja i samoświadomość: przerysowana
inspiracja muzyką z przeszłości: tej z początków Panic! At The Disco oraz tej
nieco odleglejszej: z pseudo operowymi chórkami i upudrowaną peruką na głowie.
Gdyby tylko nie to (kolejne) przyhamowanie z jakże oryginalnym, świeżym bajerem
w postaci dźwięku zepsutego winylu, byłaby prawdopodobnie w czołówce („Viva Las
Vengeance” ma nadal mniej irytujące falsety, choć tu one są bardziej na miejscu).
Podobnie było zresztą z „Do It To Death”, która jednak po czasie urzekła mnie budującymi napięcie, wręcz nieco niepokojącymi
przygrywkami i wyjątkowo uroczym, tym razem pozytywnie odklejonym od całości
bridgem. Ostatecznie skończyło się zaskakująco przyjemnie: prosto,
nieskomplikowanie i pasowały mi nawet znienawidzone już w tym momencie góry. A
potem całe na biało weszło moje ukochane spowolnienie, które wyszło wyjątkowo
uroczo, i szepczące „Shut up and go to bed”, ale akurat to powtórzenie rozumiem
i mogę wybaczyć, gdyż stanowi motyw przewodni albumu i całkiem zgrabną klamrą
zamyka tę niezwykle spójną wręcz monochromatyczną (żeby nie powiedzieć
monotonną) całość.
Dla porównania
puściłam sobie inne albumy P!ATD, zwłaszcza te „solowe”, i kurczę, wystarczyła
pierwsza piosenka by poczuć różnicę: znalazłam jakąś głębię, różnorodność,
zabawę efektami. Aż mi się przykro zrobiło. Nawet stukrotnie przeżute i wyplute
przez radio „High Hopes” zabrzmiało dobrze. Poprzednie płyty dają dużo rozrywki,
czuć w nich chęć wspólnej zabawy i współtworzenia czegoś nowego, multum różnych
pomysłów, które zostały zgrabnie złożone w całość. W „Viva Las Vengeance” boleśnie
słychać, że w zespole został tylko Urie: jest to w pełni jego dzieło, jego
pomysły i czasem czuć, jakby płyta powstała jedynie dla jego satysfakcji, tylko
dla jego funu.
Na niekorzyść
tego albumu działa jeszcze termin, w jakim ujrzał światło dzienne. Może byłabym
łaskawsza, gdyby nie dosłownie tydzień później swoją premierę miała wspomniana wcześniej płyta Muse'a „Will Of The
People”, a następnie nowy krążek wydał Yungblud. I oba te wydania
przeskakują i dublują kilkukrotnie „Viva Las Vengeance” pod względem
różnorodności, kompozycji, klimatu i dostarczanej rozrywki.
Mimo
upłynięcia trzech miesięcy nadal jestem rozczarowana, a nawet zła: Brendon Urie
zawsze był artystą, którego w jakiś sposób podziwiałam, a ostatnio nie daje mi
na to szans i powodów. Początków Panic! At The Disco, których miało tu być w
bród, nie słyszę w ogóle, a naprawdę da się zrobić porządny come back z
powiewem świeżości. Całe szczęście istnieje coś takiego jak osłuchanie się i po
kilku razach „Viva Las Vengeance” powszednieje i mniej boli z każdym kolejnym
odtworzeniem. Być może będzie jak z „Equals” [recenzja] i z czasem najnowsze piosenki
Panic! At The Disco będą miłym, ale niezajmującym przerywnikiem i tłem do pracy lub relaksu. Tylko czy w nagrywaniu
płyty chodzi o to, żeby się osłuchała i nie przeszkadzała?
Według mnie:
Najlepsze utwory: praktycznie
każde pierwsze 30 sekund; „Don’t Let The Lights Go Out”, „Sad Clown”,
Najgorsze utwory: „Something
About Maggie”, „Star Spangled Banger”, „Local God, „Sugar Soaker”
źródło:
okładka: https://en.wikipedia.org/wiki/Viva_Las_Vengeance
video: https://www.youtube.com/c/panicatthedisco/videos
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)