Tytuł: „Kobieta w
czerni”
Autorka: Susan Hill
Liczba stron: 254
Wydawca: Amber
Nigdy nie ciągnęło mnie do horroru. Nie to, że bym
jakoś się bała oglądania takich filmów albo czytania powieści grozy. Po prostu
nie ciągnie mnie do tego. Chyba nie przesadzę, jak powiem, że jedyny horror,
jaki obejrzałam, to „Straszny film”. Tak, taka ze mnie znawczyni. Ale gdy tylko
usłyszałam o tym, że Daniel Radcliffe tuż po zakończeniu „Harry’ego Pottera” ma
się wcielić w główną rolę w filmie grozy o mściwym upiorze kobiety w czerni, nawet nie
zastanawiałam się nad tym, czy go obejrzeć. A gdy tylko przeczytałam i
obejrzałam bardzo pozytywne recenzje pierwowzoru, od razu zaczęłam poszukiwania
możliwości lektury.
Arthur Kipps prowadzi spokojne życie przy boku swojej
żony i dzieci. W głębi kryje jednak tajemnicę, która nie pozwala mu w pełni
odetchnąć i cieszyć się swoim szczęściem. Święta Bożego Narodzenia i tradycyjne
opowieści o duchach sprawiają, że Kipps przełamuje się i postanawia stawić
czoło swojej przeszłości, spisując historię Domu na Węgorzowych Moczarach,
Ławicy Dziewięciu Topielców i tajemniczej Kobiety w Czerni- omenu
terroryzującego mieszkańców całej okolicy miasteczka na północy Anglii.
W recenzji książki zwykle staram się nie porównywać
jej z filmem. Jeśli już, to działa to raczej w drugą stronę. Przy „Kobiecie w
czerni” niestety ta zasada nie zadziała i już podczas czytania powieści
wiedziałam, że będę musiała porównać książkę i ekranizację. Przede wszystkim:
film obejrzałam jako pierwszy, więc automatycznie ustawił on poprzeczkę dla
książki. Zwłaszcza że mi się podobał. Historia mnie wciągnęła, atmosfera
mglistych bagien, ducha kobiety w żałobie i tajemniczych śmierci, powolnie
rozwijająca się akcja z kilkoma wstrząsającymi momentami i zakończeniem,
którego niekoniecznie można było się spodziewać, sprawiły, że zostałam
przekonana i oglądałam film z miłym dreszczykiem na plecach. Nic więc dziwnego,
że podobnych emocji spodziewałam się po książce. Już pierwszy rozdział rozwiał
nadzieje, że cała historia potoczy się tak, jak w filmie. Trochę mnie to
zaskoczyło, trochę zasmuciło i rozczarowało, ale nie poddałam się i nie skazałam
książki na starty.
Książka utrzymana jest w klimacie wiktoriańskiej
powieści grozy, co zdecydowanie pomaga budować atmosferę. Powieści powstałe lub
stylizowane na XIX wiek mają jednak pewną dużą wadę, która nie pozwala mi
cieszyć się fabułą tak, jakbym chciała. Nie muszę powtarzać, że lubię historie
pełne mgły, deszczu i cieni. Przemawiają do mnie o wiele bardziej niż te z
litrami krwi i decybelami wrzasków. Od horrorów, a nawet powieści innych
gatunków, których główną podstawą jest śmierć, oczekuję jednak choć odrobinę tej
brutalności, trochę naturalizmu, czegoś, co by mną wstrząsnęło i wzbudziło
obrzydzenie. A w XIX-wiecznych powieściach rzadko się to znajdzie. Podejrzewam, że nie pozwalała na to epoka i zasady, które wtedy rządziły literaturą W filmie
Kipps jest świadkiem kilku tajemniczych śmierci, większe emocje towarzyszą też
spotkaniom jego i Kobiety. Książka przede wszystkim jest zapisem uczuć głównego
bohatera i trzeba przyznać, że jest świetnym portretem psychologicznym
człowieka, który przeżywa silne, negatywne emocje. To właśnie przede wszystkim
one budują atmosferę, choć kilka dosadnych opisów z pewnością nie zaszkodziłyby
fabule, a wręcz pomogły zmrozić moją krew.
Przez brak tych momentów grozy akcja nie toczy się
zbyt szybko. Dla mnie było może trochę za spokojnie, ale podejrzewam, że wielu
osobom taka spokojna historia powieści, która zwie się horrorem, może tym bardziej nie
pasować. Sama momentami miałam wrażenie, jakby cała powieść składała się z
kilku spotkań Arthura z upiorem, małego epizodu na bagnach (który wydaje się
być przesadzony, biorąc pod uwagę powód, dla którego Kipps tak bardzo
ryzykuje), rozwiązania zagadki z reakcją "aaa, ok..." i powrotu głównego bohatera do Londynu. Przygody
młodego prawnika w ekranizacji są zdecydowanie intensywniejsze. Ale muszę
przyznać: mimo że zakończenia książki i filmu są różne, to oba mnie
usatysfakcjonowały. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to najlepszy moment w
całej powieści. Dlaczego? Bo w końcu dzieje się tam coś konkretnego.
Po „Kobiecie w czerni” oczekiwałam mrocznej historii,
odrobinę atmosfery tajemniczej, mglistej, wiktoriańskiej Anglii i momentów
wciskających w krzesło. I mimo że tego ostatniego nie otrzymałam tyle, ile bym
chciała, nie mogę uznać powieści za złą. Klimat fabuły mnie urzekł i mimo że
samochody i elektryczność odrobinę popsuły mi klimat, nie mogło to pokonać
mojej miłości do połączenia Wielkiej Brytanii i tej epoki. Akcja historii nie
męczyła, może momentami odrobinkę nużyła, ale nie zniesmaczyła mnie tanimi
chwytami, jakimi niewątpliwie są krwawe masakry, a dostarczyła kilka
delikatnych wstrząsów (może ciut za delikatnych). Może gdybym nie oglądała
wcześniej filmu, mogłabym uznać powieść za bardzo dobrą. Ekranizacja niestety
okazała się jeszcze lepiej wyważona. Rozumiem, że epoka nie pozwalała na to i
owo i całe staranie Susan Hill, by w XX wieku stworzyć coś XIX-wiecznego
poszłyby na marne. Dlatego nie mam jej tego za złe, wręcz podziwiam jej talent
i sposób, w jaki przybliżyła swoją książkę do „Sherlocka Holmesa”, „Portretu
Doriana Graya” czy „Pachnidła”. Mogę jedynie poradzić odbiorcom, by najpierw
przeczytali książkę, a później obejrzeli film, a na pewno nie zawiodą się na
niczym i ekranizacja będzie dopełnieniem, a nie rywalem dla powieści, tak jak
to być powinno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)