23:43

Susan Hill "Kobieta w czerni"

Tytuł: „Kobieta w czerni”
Autorka: Susan Hill
Liczba stron: 254
Wydawca: Amber


                Nigdy nie ciągnęło mnie do horroru. Nie to, że bym jakoś się bała oglądania takich filmów albo czytania powieści grozy. Po prostu nie ciągnie mnie do tego. Chyba nie przesadzę, jak powiem, że jedyny horror, jaki obejrzałam, to „Straszny film”. Tak, taka ze mnie znawczyni. Ale gdy tylko usłyszałam o tym, że Daniel Radcliffe tuż po zakończeniu „Harry’ego Pottera” ma się wcielić w główną rolę w filmie grozy o mściwym upiorze kobiety w czerni, nawet nie zastanawiałam się nad tym, czy go obejrzeć. A gdy tylko przeczytałam i obejrzałam bardzo pozytywne recenzje pierwowzoru, od razu zaczęłam poszukiwania możliwości lektury.


                Arthur Kipps prowadzi spokojne życie przy boku swojej żony i dzieci. W głębi kryje jednak tajemnicę, która nie pozwala mu w pełni odetchnąć i cieszyć się swoim szczęściem. Święta Bożego Narodzenia i tradycyjne opowieści o duchach sprawiają, że Kipps przełamuje się i postanawia stawić czoło swojej przeszłości, spisując historię Domu na Węgorzowych Moczarach, Ławicy Dziewięciu Topielców i tajemniczej Kobiety w Czerni- omenu terroryzującego mieszkańców całej okolicy miasteczka na północy Anglii.


                W recenzji książki zwykle staram się nie porównywać jej z filmem. Jeśli już, to działa to raczej w drugą stronę. Przy „Kobiecie w czerni” niestety ta zasada nie zadziała i już podczas czytania powieści wiedziałam, że będę musiała porównać książkę i ekranizację. Przede wszystkim: film obejrzałam jako pierwszy, więc automatycznie ustawił on poprzeczkę dla książki. Zwłaszcza że mi się podobał. Historia mnie wciągnęła, atmosfera mglistych bagien, ducha kobiety w żałobie i tajemniczych śmierci, powolnie rozwijająca się akcja z kilkoma wstrząsającymi momentami i zakończeniem, którego niekoniecznie można było się spodziewać, sprawiły, że zostałam przekonana i oglądałam film z miłym dreszczykiem na plecach. Nic więc dziwnego, że podobnych emocji spodziewałam się po książce. Już pierwszy rozdział rozwiał nadzieje, że cała historia potoczy się tak, jak w filmie. Trochę mnie to zaskoczyło, trochę zasmuciło i rozczarowało, ale nie poddałam się i nie skazałam książki na starty.


                Książka utrzymana jest w klimacie wiktoriańskiej powieści grozy, co zdecydowanie pomaga budować atmosferę. Powieści powstałe lub stylizowane na XIX wiek mają jednak pewną dużą wadę, która nie pozwala mi cieszyć się fabułą tak, jakbym chciała. Nie muszę powtarzać, że lubię historie pełne mgły, deszczu i cieni. Przemawiają do mnie o wiele bardziej niż te z litrami krwi i decybelami wrzasków. Od horrorów, a nawet powieści innych gatunków, których główną podstawą jest śmierć, oczekuję jednak choć odrobinę tej brutalności, trochę naturalizmu, czegoś, co by mną wstrząsnęło i wzbudziło obrzydzenie. A w XIX-wiecznych powieściach rzadko się to znajdzie. Podejrzewam, że nie pozwalała na to epoka i zasady, które wtedy rządziły literaturą W filmie Kipps jest świadkiem kilku tajemniczych śmierci, większe emocje towarzyszą też spotkaniom jego i Kobiety. Książka przede wszystkim jest zapisem uczuć głównego bohatera i trzeba przyznać, że jest świetnym portretem psychologicznym człowieka, który przeżywa silne, negatywne emocje. To właśnie przede wszystkim one budują atmosferę, choć kilka dosadnych opisów z pewnością nie zaszkodziłyby fabule, a wręcz pomogły zmrozić moją krew.


                Przez brak tych momentów grozy akcja nie toczy się zbyt szybko. Dla mnie było może trochę za spokojnie, ale podejrzewam, że wielu osobom taka spokojna historia powieści, która zwie się horrorem, może tym bardziej nie pasować. Sama momentami miałam wrażenie, jakby cała powieść składała się z kilku spotkań Arthura z upiorem, małego epizodu na bagnach (który wydaje się być przesadzony, biorąc pod uwagę powód, dla którego Kipps tak bardzo ryzykuje), rozwiązania zagadki z reakcją "aaa, ok..." i powrotu głównego bohatera do Londynu. Przygody młodego prawnika w ekranizacji są zdecydowanie intensywniejsze. Ale muszę przyznać: mimo że zakończenia książki i filmu są różne, to oba mnie usatysfakcjonowały. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to najlepszy moment w całej powieści. Dlaczego? Bo w końcu dzieje się tam coś konkretnego.


                Po „Kobiecie w czerni” oczekiwałam mrocznej historii, odrobinę atmosfery tajemniczej, mglistej, wiktoriańskiej Anglii i momentów wciskających w krzesło. I mimo że tego ostatniego nie otrzymałam tyle, ile bym chciała, nie mogę uznać powieści za złą. Klimat fabuły mnie urzekł i mimo że samochody i elektryczność odrobinę popsuły mi klimat, nie mogło to pokonać mojej miłości do połączenia Wielkiej Brytanii i tej epoki. Akcja historii nie męczyła, może momentami odrobinkę nużyła, ale nie zniesmaczyła mnie tanimi chwytami, jakimi niewątpliwie są krwawe masakry, a dostarczyła kilka delikatnych wstrząsów (może ciut za delikatnych). Może gdybym nie oglądała wcześniej filmu, mogłabym uznać powieść za bardzo dobrą. Ekranizacja niestety okazała się jeszcze lepiej wyważona. Rozumiem, że epoka nie pozwalała na to i owo i całe staranie Susan Hill, by w XX wieku stworzyć coś XIX-wiecznego poszłyby na marne. Dlatego nie mam jej tego za złe, wręcz podziwiam jej talent i sposób, w jaki przybliżyła swoją książkę do „Sherlocka Holmesa”, „Portretu Doriana Graya” czy „Pachnidła”. Mogę jedynie poradzić odbiorcom, by najpierw przeczytali książkę, a później obejrzeli film, a na pewno nie zawiodą się na niczym i ekranizacja będzie dopełnieniem, a nie rywalem dla powieści, tak jak to być powinno.

                

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)