Tytuł: „Kiedy odszedłeś”
Autorka: Jojo Moyes
Liczba stron: 496
Wydawca: Między słowami
Do „Kiedy odszedłeś” podchodziłam z mieszanymi
uczuciami. Jednocześnie uważałam całą historię za zakończoną, która wybrzmiała
już wystarczająco, z drugiej strony był to dobry pomysł na pokazanie uczuć
człowieka, który stara się wrócić do normalnego życia po ogromnej stracie i
byłoby to niezmiernie ciekawe i pouczające. Która strona ostatecznie
przeważyła?
Po śmierci Willa Lou nie czuje się już niczym
związana ze swoim rodzinnym miasteczkiem. Po kilkumiesięcznej podróży po
Europie, osiada w Londynie i stara się na nowo ułożyć swoje życie. Nie jest to
jednak takie proste, zwłaszcza że los
nie pozwala zapomnieć o przeszłości.
Powiem od razu: mnie to nie wzięło. „Kiedy odszedłeś”
to według mnie kontynuacja zbędna. Oczywiście człowiek nie cierpi mąk podczas
jej czytania, ale nic Was nie ominie, jeśli Wy ominiecie tę książkę. Zwłaszcza
że odnoszę wrażenie, jakby cała ta atmosfera z „Zanim się pojawiłeś” nie tylko
uciekła, co została wręcz zepsuta przez kontynuację. Dlatego lojalnie
uprzedzam, że (jak to przy średnio-negatywnych recenzjach bywa) mogę nie
uchronić Was od spoilerów.
Zacznijmy od głównego wątku, który wydaje mi się tak
naciągany, tak wymuszony, taki nie na miejscu... Po Jojo Moyes prędzej spodziewałabym
się, że Lou okaże się być przyrodnią siostrą Willa, zakocha się w kolejnym
niepełnosprawnym albo że Will okaże się mieć brata bliźniaka. Cokolwiek. Ale…
SPOILER ALERT!!!... Ale córka? Serio? Dla mnie to najłatwiejszy, a jednocześnie najsłabszy sposób na wrócenie całej atmosfery, całej roboty, jaką zrobił Will w poprzedniej części. W ogóle to do mnie nie
przemówiło. Zwłaszcza że Lily jest dość specyficzna. Niby podobna do Traynora,
a jednocześnie tak inna. I przyznaję, po jakimś czasie nawet mogłam ją polubić,
już tak nie drażniła. No ale cóż można zrobić, jak nie zaakceptować, jeśli chce
się przeczytać do końca? Kompletnie nie przejęło mnie to, że Will miał dziecko.
Lily równie dobrze mogłaby być zupełnie obcą, zagubioną dziewczyną, którą Lou
postanowiła się zaopiekować. Prawdę mówiąc, to chyba w ten sposób odbierałam ją
przez całą książkę.
Sama Lou przez większość czasu przede wszystkim
przygnębia, ale nie jest to wcale słabość tej książki. Dziwne by było, gdyby
przez całą powieść tryskała energią w swoich trzmielowych rajstopkach. Może to
zabrzmieć okrutnie, ale cieszę się, że jej życie nie zmienia się na cukierkowe
i sprawia jej więcej kłopotów niż poprzednie. Dla mnie to dowód na to, że bez
względu kogo spotka się w sowim życiu, człowieka nie można zmienić. W gruncie
rzeczy dziewczyna pozostaje tą samą Lou co w „Zanim się pojawiłeś”. I może to
denerwować nie tylko ją, ale i czytelnika. Bo jak ona może dalej marnować swój
czas i popełniać te same błędy?! A właśnie dobrze, bo gdyby jej charakter
zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i zaczęła skakać na
bungee albo z dachów budynków (ups…), tylko żeby „chwytać dzień” i korzystać z
życia jak Will chciał, to bym tego nie
zdzierżyła.
Moment o państwie Clark. Czy to miało być śmieszne?!
Te całe ich kłótnie o byle co:
nieogolone nogi i wieczorki literackie? Te całe dramy, rzucanie nie tylko
mięsem dosłownie i w przenośni, a potem brawurowe pojednanie. Dla mnie było to
co najmniej komiczne i żałosne. Z sympatycznych ludzi, którzy może nie zawsze
się dogadują między sobą i ze swoimi córkami, Moyes zrobiła dwoje dziwaków,
którzy prześcigają się w swojej śmieszności, jedząc na przykład kanapki z
babcią klozetową. Jeśli tak kończą rodzice po wyprowadzce dzieci, to ja chyba
nie zaryzykuję i zostanę w rodzinnym gniazdku.
Pod względem technicznym. Wiecie, że lubię zmiany
narracji itd. O ile użyte jest to w całym cyklu. Z tego co kojarzę, w „Zanim
się pojawiłeś” są dwa momenty, gdy historii nie opowiada Lou. Prolog, w którym
poznajemy życie Willa sprzed wypadku oraz list po wszystkim, co działo się w
Dignitas. Nie mam żadnych zarzutów. Co mamy w „Kiedy odszedłeś”? Najpierw kilka
rozdziałów w czasie teraźniejszym, które irytowały mnie niemiłosiernie, bo w
poprzedniej części nie ma ani ani takiego momentu. Potem jakimś cudem
przechodzimy do czasu przeszłego. Aż w końcu, gdzieś w środku, na rozdział czy
dwa przenosimy się do głowy Lily, a raczej jakiegoś ducha unoszącego się nad
nią, który opowiada wszystko w trzeciej osobie i czasie teraźniejszym, który po
akapicie zmienia się w retrospekcję, czyli na powrót do czasu przeszłego. W
tych właśnie momentach włączał mi się tryb Polaka-buraka i sztucznie
pogrubionym głosem moje myśli krzyczały: „No ja przepraszam bardzo…!”.
„Zanim się pojawiłeś” i „Kiedy odszedłeś” wydają się
nie mieć nic wspólnego poza rdzeniem historii. I to mnie irytuje. To tak jakby
czytało się książki dwóch różnych autorek, a raczej książkę i jakieś
średnio-dobre fanfiction na Wattpadzie. „Me Before You” nie było najlepszą
historią miłosną ever, najlepszym wyciskaczem łez, jaki kiedykolwiek czytałam.
Ale była dobra. Złapała mnie, czytało się ją łatwo, a potem nawet mnie
wzruszyła, trąciła tę wrażliwą strunę. A „After You”? Boję się, że to wszystko
popsuło. Były momenty, które też mnie wciągnęły, które mną wstrząsnęły, że
wracałam kilkukrotnie do kilku stron, bo były dobre. Ale w ogólnym rozrachunku
wyszło słabo. W ogóle nie utożsamiam się z tą historią. Kiedy to w ogóle było
wydane? Przed pracami nad ekranizacją czy już po? Bo „Kiedy odszedłeś”
niemiłosiernie przypomina te kontynuacje, które zostały napisane tylko po to,
żeby sprzedać coś jeszcze, dopóki hype na danego autora, powieść czy temat
jeszcze trwa. Może kupię książkę na własność, ale tyko po jakiejś niezłej
promocji i chyba tylko po to, żeby mieć „cały cykl” na półce. SORRY!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)