Tytuł: „W ramionach
gwiazd”
Autorki: Amie Kaufman,
Meagan Spooner
Liczba stron: 487
Wydawca: Wydawnictwo
Otwarte
Kto z Was nigdy nie słyszał o „These Broken Stars”? A
raczej powinnam zadać pytanie: kto dotąd nie natknął się na przepiękną okładkę
i modlitwy polskich czytelników, by broń Boże jej nie zmieniali? Jeżeli
śledzicie co najmniej tak uważnie książkosferę jak ja ( a uwierzcie mi, dużo
czasu mi to nie zajmuje), to nie wierzę, żebyście odpowiedzieli „nie”. To co, ktoś chętny na obejrzenie książki „od
środka”, na chwilę przed premierą? Później może być już za późno, bo czuję, że
ludzie rzucą się na nią, jak na świeże bułeczki.
Największy prom kosmiczny w całej galaktyce rozbija
się z nieznanych przyczyn gdzieś na drugim końcu wszechświata. Z ponad
pięćdziesięciu tysięcy pasażerów przeżywa tylko Lilac LaRoux- córka
najbogatszego i najbardziej wpływowego człowieka na świecie i Tarver Merendsen- żołnierz
pochodzący z ludu. Razem muszą zawalczyć o przetrwanie i ratunek,
przezwyciężając wszystkie kłody rzucane pod nogi przez nieprzyjazną planetę,
siebie nawzajem i własną głowę.
„W ramionach gwiazd” okazała się książką, która była
mi niezbędna akurat teraz i zaraz. Od początku roku, mimo że wolnego czasu
miałam jak lodu, nie mogłam „przymusić się” do czytania. Z pomocą przyszło
właśnie „These Broken Stars”, ponieważ a) poczułam się jak w szkole i w końcu
miałam powiedziane, co i na kiedy konkretnie mam przeczytać (dziękuję
Wydawnictwu Otwarte już teraz) i b) ta historia, spośród kilku, które
zaczynałam czytać i nie mogłam skończyć w końcu totalnie mnie wciągnęła i
zaczarowała. A czym, o tym już za chwilę.
Po pierwsze: bohaterowie. Jeśli przez 95 procent
książki mamy tylko dwóch bohaterów, którzy w dodatku są narratorami całej
historii i są nieznośnie irytujący i mamy ochotę zabrać im całą atmosferę
dookoła, żeby się podusili, to jest to po prostu strzał w stopę. Jak dobrze, że
zarówno Lilac jak i Tarver są do zjedzenia w całości! Nie mogę powiedzieć, że
są to jakoś wyjątkowo oryginalni bohaterowie w całej historii literatury, bo z
tym typem postaci spotkaliście się pewnie już nie raz. Lilac to typowa
księżniczka, która jednak w odróżnieniu
od całej swojej klasy społecznej zna się na rzeczach, o których nikt by ją nie
posądził, jest piękna a zarówno naturalna i do tego bardzo silna, a Tarver to
chłopak z niższych sfer, który swoją inteligencją, siłą i innymi zaletami
zaszedł bardzo wysoko, co jednak dalej nie pomaga mu zapomnieć o koszmarach przeszłości. Brzmi znajomo? Pewnie tak. Ale to w ogóle nie przeszkadza. Mimo
tych wszystkich stereotypów oboje są bardzo normalni i łatwo uwierzyć, że ktoś
taki naprawdę mógł żyć na świecie. A przede wszystkim, z każdym kolejnym
rozdziałem Lilac i Tarver się zmieniają, na wierzch wychodzi ich przeszłość,
teraźniejszość i przyszłość, przez co nie są nudni. A że przy okazji oboje
potrafią być dość zabawni, przebywanie z nimi jest czystą przyjemnością.
To już kolejna książka, gdy narracja prowadzona jest
przez kilku- w tym wypadku- dwóch bohaterów i chyba nigdy mi się to nie znudzi.
Uważam, że jest to świetne wyjście (o ile wszyscy narratorzy mają coś mądrego
do powiedzenia). Zmiana narratora co rozdział sprawia, że historia tym bardziej
się nie nudzi, a gdy komuś nie pasuje sposób opowiadania jej lub jego, zawsze
jest ten promyk otuchy, że za kilka
stron wrócimy do swojego ulubionego narratora. Genialnym dodatkiem do narracji
są też fragmenty przesłuchania Tarvera już po powrocie do cywilizacji (tak,
uratowali ich, ale to nie jest spoiler): w ten sposób poznajemy historię Lilac
i Tarvera jeszcze z różnej perspektywy czasowej. Wyszukiwanie tych wszystkich żarcików,
ironii i kłamstewek Merendsena, zanim jeszcze poznałam całą historię sprawiało
mi niezwykłą frajdę. Widać wtedy dokładniej, jak chłopak się zmienił i czego
można się spodziewać na kolejnych stronach.
W
pewnym momencie przeżyłam szok. O ile akcja jest dynamiczna, ale nie męczy
czytelnika, o tyle wtedy nie zaczęłam się jąkać i wytrzeszczać oczu, tylko
dlatego, że akurat byłam na wykładzie i wokół mnie siedziała setka innych
ludzi. Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy ktoś nie wziął na serio żartów z
internetów i nie skończył książki w połowie, zostawiając resztę stron pustych. Od tamtego momentu „W ramionach
gwiazd” wciągnęło mnie jak czarna dziura i nie wypuściło już do ostatnich słów. I niby sprawa została wyjaśniona, ale chyba nie
do końca ją zrozumiałam albo jeszcze nie wszystko w temacie zostało powiedziane.
Coś czuję, że jeszcze do niego wrócimy w kolejnych częściach, wręcz czekam na
dalszy ciąg akurat tego jednego wątku.
„W ramionach gwiazd” to książka, o której słusznie
było głośno, zanim pojawiły się wzmianki o polskiej wersji. Nie mówię tu nawet
o okładce, choć zapewne to był jeden z ważniejszych powodów, który
zainteresował wielu, również mnie. I niech teraz ktoś mi powie, że nie można
oceniać książki po okładce. Wiem wiem, metaforyczne znaczenie, głębszy sens
itepede, ale my czytelnicy i tak wiemy swoje: naprawdę warto czasem zaufać
swoim oczom. Zwłaszcza że w tym przypadku piękny wygląd idealnie oddaje cudowne
wnętrze książki. Jeśli lubicie np. kultowego już „Titanica”, „LOSTów” i
międzygalaktyczne podróże, możecie się spodziewać, że historia przypadnie Wam
do gustu. A jeśli nie chcecie mnie słuchać, nie wierzycie mi, to może
posłuchacie takich pań jak Sarah J. Maas czy Marie Lu, które są bliskimi
koleżankami autorek, które służyły radą i wspierały ich twórczość: czasami nie
ma lepszej rekomendacji niż ta dana przez cenionego i lubianego autora. W końcu pisarz powinien tworzyć coś, co sam chciałby czytać. Jaj jako niespełniona autorka opowiadań i powieści zdecydowanie chciałabym popełnić coś takiego, jak "W ramionach gwiazd".
Za spełnienie marzeń polskich czytelników o wydaniu "These Broken Stars" w naszym kraju, a także za możliwość zapoznania się z książką, najserdeczniej dziękuję Wydawnictwu Otwarte.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)