Tytuł: „Rebeliant”
Autorka: Marie Lu
Liczba stron: 304
Wydawca: Zielona Sowa
Jak
to zwykle bywa w moim przypadku, o „Rebeliancie”, jak i całej serii „Legenda”
dowiedziałam się kilka dobrych lat temu i gdzieś z tyłu głowy zawsze kołatała
mi się myśl, że chciałabym ją przeczytać, zwłaszcza gdy co jakiś czas mijałam
ją na empikowych półkach. I tak się złożyło, że w te wakacje znowu sobie o
serii przypomniałam, a co więcej w końcu mogłam się za nią zabrać.
Day.
Chłopak, który nie powinien żyć, a w najlepszym przypadku powinien znajdować
się w obozie pracy, który w krótkim czasie i tak by go wykończył. Zamiast tego
ten piętnastolatek staje się wrogiem publicznym numer 1 całej Republiki, a
wrogie Kolonie za wszelką cenę próbują zrekrutować go jako najlepszego i najbardziej
znanego sabotażystę w historii w świecie po rozpadzie USA.
June.
Wspaniałe dziecko Republiki. Jedyna osoba w historii z maksymalnym wynikiem
Próby. Najmłodsza absolwentka renomowanej szkoły wojskowej. Przykładna
obywatelka całkowicie oddana Republice i Elektorowi Primo. Pozbawiona rodziny w
tragicznych i tajemniczych okolicznościach.
On
musi walczyć o życie swoje i swoich najbliższych. Ona to życie musi pomścić.
Oboje muszą je dopiero poznać, gdyż okazuje się, że nie mogą być pewni niczego,
w co do tej pory wierzyli.
Jakiś
czas temu (rany, kiedy to było?!) na fanpage’u zapowiadałam Wam recenzję serii,
która skradła moje serce i wszystkie myśli, i tak, mowa była właśnie o
„Rebeliancie”. Ogłaszam wszem i wobec, że jeszcze fizycznie nie mam tej serii
na półce, ale to tylko kwestia czasu, gdyż tak naprawdę nie ma innej książki,
którą pragnęłabym posiadać bardziej niż serię Marie Lu.
„Rebeliant”
okazał się prawdziwą antyutopią, wydaje mi się, że o wiele bardziej podchodzi
pod ten gatunek, niż niejedna anty-/dystopijna seria, których ostatnimi czasy
przeżywamy wysyp. Przypomniały mi się te momenty, gdy dwa lata temu po raz
pierwszy sięgnęłam po tego typu lekturę, jak kręciłam nosem, by po chwili na
całego wciągnąć się w „Rok 1984” i pokochać Orwella za tę książkę (i mam
nadzieję też inne w przyszłości). Tak, „Rebeliant” bardzo przypomina mi książkę
Orwella i jedyną zasadniczą różnicą między tymi powieściami rzeczywiście jest
wiek adresata, bo Marie Lu zdecydowanie pisze dla młodzieży. Ale jest tutaj
bardzo podobna polityka państwa z tajemniczym bossem na czele uznawanym za
bóstwo, z przekłamywaniem historii. Jest tutaj stałe osaczanie obywateli,
manipulacja, różnego rodzaju szalone testy, badania i zabiegi, które tylko w
teorii mają podwyższać standardy życia narodu, który klepie biedę. Mamy bandę
ludzi oddanych Republice, ślepych na okrucieństwo władzy, potulnych jak baranki
dla zwierzchników i bezwzględnych wobec bezbronnych i zastraszonych obywateli.
Jest ruch oporu działający w tajemnicy, jest wrogie państwo będące dla wielu
nadzieją na lepsze życie. Są zdrajcy, którzy wsadzą ci kulkę w łeb, gdy tylko
się odwrócisz. I są też w końcu ci, którzy z czasem zaczynają zauważać
prawdziwą twarz Republiki, Elektora Primo, i którzy zaczynają zastanawiać się,
czy nie słusznym byłoby zmiana frontu. Czego chcieć więcej od prawdziwej
antyutopii?
Po
raz kolejny ogromnym plusem powieści są wykreowane postaci i mowa tu nie tylko
o dwójce głównych bohaterów, ale o wszystkich postaciach, które przewijają się
w książce. Na sam początek Day i June: bardzo oryginalne i silne postaci, które
stanowią godne centrum historii. Ogromnie podoba mi się sherlockowy umysł June,
jej spostrzegawczość i uwaga poświęcana szczegółom, a także połączenie
bezwzględności w działaniu z naprawdę dużą ilością empatii. Co prawda jest to
kolejna cudowna bohaterka, której wszystko wychodzi najlepiej i za pierwszym
razem, ale jej pewnego rodzaju rozdarcie wewnętrzne i niepewność sprawiają, że
nie kuje to tak w oczy, jak w przypadku płyciutkich dziewczynek. Day to
również nie jest ani słodki chłopaczek, ani napakowany buntownik, ani nerwowy dres
żyjący na ulicy. Łączy on w sobie wiele skrajnych uczuć, które mocno nim
targają i które często są przez niego wyrzucane, przez co chłopak też nie jest
papierowy, a naprawdę można się z nim utożsamić. Jest też typowy „villain”,
czyli komandor Jameson, która wiele krwi napsuła zarówno mi, jak i bohaterom, a
której nie da się choć w najmniejszym stopniu nie podziwiać. Zresztą,
charakternych postaci jest tu jeszcze kilka, kilku wróżę niezłą przyszłość i
nawet te irytujące, które potrafią zepsuć wszystko w jednej chwili zapadają w
pamięć i są świetnie wykreowane, tak że może za bardzo lubić się ich nie da,
ale właśnie o to chodzi.
Już
dawno myślałam, że fajnym pomysłem jest pomieszanie narracji i prowadzenie jej
z różnych perspektyw. W „Rebeliancie” historia opowiedziana jest z perspektywy
głównych bohaterów, co daje czytelnikowi o wiele szerszy obraz całej sytuacji.
Na początku każdego rozdziału jesteśmy informowani, czyimi oczami oglądamy dane
sceny, więc nie ma tu większych problemów z odnalezieniem się i szybką adaptacją do nowego sposobu
narracji. Tak, z czasem oba punkty widzenia da się rozróżnić nawet bez potrzeby
podpisu, co jest kolejnym plusem. Marie Lu dostosowała język do danej postaci,
nie jest to jedna klepanina, która nie uwzględnia narratora, a jednocześnie
obie relacje dopełniają się i tworzą jedną zgrabną całość, zupełnie jakbyśmy
nie podróżowali od myśli Daya do June i z powrotem. W takiej sytuacji nawet nie
mogłam narzekać na czas teraźniejszy narracji, wręcz dodawał on naturalności i
dynamizmu całej akcji, jakbyśmy rzeczywiście patrzyli na to oczami jednego z
bohaterów.
A
trzeba zaznaczyć, że jest co opowiadać w tej historii i żaden z narratorów nie
jest poszkodowany: Marie Lu zaplanowała tyle akcji, by każdy miał o czym mówić.
Nie jestem do końca fanką powieści, które dzieją się przez kilka dni-
zdecydowanie wolę te obejmujące dłuższy czas, mniej więcej tak do roku. Po
prostu wydaje mi się, że nagromadzenie takiej ilości wydarzeń w tak krótkim
okresie trochę zniekształca poczucie czasu u czytelnika i można przy tym się
trochę pogubić, gdy mózg podpowiada, że niemożliwością jest przeżyć tyle w
jeden czy dwa dni. „Rebeliant” jest jednak na tyle wciągający, że za bardzo nie
rzuca się to w oczy i nie drażni. Nie miałabym jednak nic przeciwko, gdyby
naszym bohaterom nie udawało się wszystko od razu, nawet jeśli mamy do
czynienia z genialnymi dziećmi Republiki. Prawda jest taka, ze akcja książki
cały czas pędzi, momentami nawet na złamanie karku i kończy się trzymającą w
napięciu, wręcz mrożącą krew w żyłach akcją. Tak naprawdę można po części
przewidzieć, jak to wszystko się skończy, ale nie oznacza to, że Marie Lu nie
zaskoczyła mnie kilka razy nieprzewidywalnymi zwrotami akcji, przeważnie spontanicznymi
decyzjami młodych bohaterów, które nadają im jeszcze większej naturalności.
Podsumowując,
dystopii teraz dostatek, więc rozumiem, że akurat ten gatunek mógł się już
czytelnikom przejeść. Sama się tego bałam, zwłaszcza że spora część powieści
dystopijnych czy antyutopijnych opiera się na podobnym schemacie i przeważnie
skupia się tylko na wątku romantycznym, który osadzony jest w okrutnym świecie,
który główni bohaterowie pragną zmienić. Pod tym względem „Rebeliant” na
pierwszy rzut oka może się zbytnio od całej reszty nie różnić, jednak się na
nim nie zawiodłam. Wróciłam do czasów, gdy zaczynałam przygodę z dystopiami od
takiego porządnego, klasycznego kopniaka, który na początku mnie przerażał, a
później okazał się czymś, co mnie pochłonęło do granic i wciągnęło w cały ten
świat. „Rebeliant” mi o tym przypomniał, jest to taka typowa powieść
antyutopijna, która wciąga na całego i przy której te 300 stron dosłownie śmiga
przed oczami, zostawiając niedosyt i lekki smutek, że takie książki tak szybko
się kończą. Marie Lu mnie oczarowała wykreowanym światem, zatrzymała bardzo
sympatycznymi bohaterami i nie pozwoliła przestać czytać przez nagromadzoną
akcję i wiele zwrotów w niej, często nie do przewidzenia. Chyba najlepszym
dowodem na to, jak bardzo podobała mi się historia Daya i June, jest to, że gdy
zrobiłam sobie przerwę między tomami, by dawkować sobie przyjemność, z
trudnością brnęłam przez inne książki i cały czas myślami wracałam do trylogii
Marie Lu. Pewnie gdybym tylko mogła, całość przeczytałabym za jednym razem,
gdyż „Rebeliant” dosłownie gwarantuje, że ciąg dalszy będzie równie
emocjonujący.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)