Tytuł: „Goliat”
Autor: Scott Westerfeld
Liczba stron: 496
Wydawca: Rebis
Wszystko,
co dobre, kiedyś się kończy. W wakacje zakończyłam swoją przygodę z serią „Lewiatan”
Scotta Westerfelda. Po chwilach niepewności, zaskoczenia i zachwytu nadszedł
kres mojej podróży latającym wielorybem przez świat ogarnięty przez wojnę. Czy
ostatnia część trylogii dorównała swoim poprzedniczko? A może wręcz przerosła
ich o głowę?
Lewiatan
kontynuuje swą podróż, której celem jest teraz Azja. Nad Syberią załoga dostaje
nowe rozkazy i tak na pokład trafia Nikola Tesla- niezwykły naukowiec z równie
niezwykłą wiadomością. Twierdzi on, iż jest w posiadaniu broni, która nie tylko
natychmiast zakończyłaby wojnę, ale mogłaby zapewnić pokój na świecie na długie
lata. Jest tym bardziej przekonujący, gdy daje pokaz, jak się wydaje, ułamka
swoich możliwości na skalę globalną. Alek, który przez cały czas myśli o swoich
poddanych, dostrzega w Tesli nadzieję. Zwłaszcza, że musi zmagać również z
innymi, kompletnie nieoczekiwanymi problemami.
Nie
będę owijać w bawełnę: „Goliat” jest bardzo dobrym ukoronowaniem całej serii i
trzyma poziom poprzednich tomów. Mimo że zaczęłam go czytać zaraz po skończeniu
„Behemota”, historia mi się nie przejadła i czytanie naprawdę sprawiało radość.
Z zapartym tchem czekałam na momenty, które chodzą za mną już od pierwszych
stron „Lewiatana”, a nawet po ich nastąpieniu historia nie przestała być
interesująca.
Rysunki jak zwykle oczarowują |
Nie
będzie to chyba żadną rewelacją, historycznym odkryciem czy spoilerem, gdy
powiem, że Alek w końcu dowiaduje się, że Dylan to nie Dylan. Jak ja długo na
to czekałam! I jakże się cieszę, że to się wydarzyło dopiero teraz. Choć może
się to momentami wydawać irytujące, uważam, że utrzymanie tajemnicy Deryn przed
Alkiem aż do trzeciej części było znakomitym posunięciem ze strony Westerfelda.
Podejrzewam, że gdyby wszystko wyszło na jaw wcześniej, prawdopodobnie
zakończyłabym przygodę z „Lewiatanem”, jak i samym autorem na pierwszym tomie.
Wiele razy wyobrażałam sobie scenę, w której Alek odkrywa, że jego przyjaciel
to tak naprawdę dziewczyna. Były to momenty jakieś przełomowe, pełne napięcia, grozy albo
wręcz przeciwnie, spokojne, intymne. Tymczasem bum! takiego obrotu sprawy się
nie spodziewałam. I fajnie, kolejne zaskoczenie zaliczone. Nie mogłabym sobie
wyobrazić lepszej wersji, zwłaszcza w połączeniu z kilkoma następnymi
rozdziałami. Jakże się cieszę, że nie jest to też typowa historia miłosna. Mimo
że da się wyodrębnić w całej serii jakiśtam wątek romantyczny, to romantyczność
ta jest wyjątkowo znikoma, a przez to wyjątkowa. Zero ślinienia się, zero
miziania, zero czułych słówek. W sumie jest to bardziej braterska miłość albo
bardzo silna przyjaźń, ale właśnie przez to historia tych dwoje bohaterów jest tak
nietypowa wśród książek, które zalewają współczesny rynek, że skupia jeszcze
większą uwagę i pokazuje całkiem nowy obraz miłości. Alek i Deryn to tak
naprawdę przede wszystkim bliscy przyjaciele, dobrzy kumple i tak naprawdę to
sprawia, że spłycony i uszczuplony portret uczuć nastolatków nabiera prawdziwej
głębi. Gdzie indziej można znaleźć parę, która jest nie tylko parą, ale przede
wszystkim przyjaciółmi (oprócz „Harry’ego…” oczywiście)?
Zaczęło
się słodko, może czas na coś ostrzejszego i z przytupem. Czuję, że się
powtarzam, ale „Goliat” ponownie serwuje nam dawkę brawurowych akcji na
pokładzie Lewiatana i poza nim, misji ratunkowych, widowiskowych pokazów i
ciekawych przerywników dla zaczerpnięcia oddechu. Do tego dochodzą przeróżne
tajemnice, które w pełni zrekompensowały fakt, że sprawa, która trzymała mnie
do tej pory przy serii „dość szybko” w „Goliacie” się wydała. Punkt
kulminacyjny dosłownie rozwala system i miażdży, a sama końcówka jest idealnym
zwieńczeniem całej historii- zaskakuje i mimo dość wyraźnego zakończenia
pozostawia czytelnikowi uchyloną furtkę, by mógł puścić wodze fantazji tworzyć
nową, własną wersję dziejów bohaterów. Bardzo interesujący jest też sposób ukazania rodzącej się techniki, która przeraża, a jednocześnie intryguje. Wydaje się to być bardzo realistyczne, a emocje, jakie rodzą na przykład ruchome obrazki są zabawne i urocze.
Dreszczyku, a
właściwie iskierki do całości dodaje Nikola Tesla ze swoimi zabawkami. Mimo że
jestem mat-fizem, jakoś nie za bardzo interesowałam się wcześniej jego osobą i
kojarzyłam go tylko z cewkami Tesli, które potrafią grać kawałki One Republic
lub „Sail” Awolnation (what a shame). Tymczasem fikcja literacka w postaci
„Goliata” troszeczkę przybliżyła mi postać tego wielkiego człowieka,
zainteresowała i sprawiła, że uśmiecham się przy zadankach z prądu i
magnetyzmu, gdy widzę literkę T (pozdro dla kumatych). W tym miejscu wszyscy
chórem dziękujemy Tesli za silnik elektryczny, dynamo w rowerze i świetlówki, a
Westerfeldowi za wykorzystanie tak interesującej i dość ekscentrycznej postaci
w swojej powieści.
Oprócz samego Tesli, który oczywiście wysuwa się na pierwszy plan wśród nowych bohaterów,
spotykamy kilka innych postaci, które może nie są aż tak charyzmatyczne jak
szalony naukowiec, ale jakieś emocje wzbudzają. I tak na przykład poznajemy młodą
dziennikarkę, która nie przypadła mi do gustu, wręcz irytowała, choć wydaje się
to być celowe zagranie. Niemniej jednak zaprzątnęła mi głowę i zapadła w pamięć. A skoro o dziennikarzach mowa, to w „Goliacie”
powracają ulubieni bohaterowie z poprzedniej części, między innymi Eddie Malone
właśnie, który znowu nieźle namiesza, nawet bardziej niż dotychczas. Nie potrafię go jednak w tej swojej wścibskości nie lubić. Co prawda na krótko, ale
jednak, wraca i Lilit, która okaże się wyjątkowo pomocna. Komu było jej więc za
mało w „Behemocie”, może nacieszyć się nią chwilkę w „Goliacie”. No i jak mogłabym
nie wspomnieć o Bovrilu i jego przyjacielu- te lemury mnie rozczulają…
Gdyby ktoś dwa
lata temu powiedział mi, że wciągnę się w powieść historyczną urozmaiconą
ogromnymi maszynami i potworami hodowanymi przez człowieka, chyba bym go
wyśmiała. Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, że w wakacje skończę trylogię
„Lewiatana”, chyba bym podeszła do tego z ironicznym uśmieszkiem i sporą dawką
sceptyzmu. Tymczasem przeczytałam nie jedną, a trzy książki historyczne o maszynach
i potworach i odzyskałam nadzieję, że można jeszcze dostać książki, które mają
parę lat, małą popularność i raczej trudniej jest je zdobyć niż nie zdobyć.
Znowu się powtórzę, ale chęć na steampunk jeszcze mi nie przeszła i być może
kiedyś sięgnę po coś nowego. Podsumowanie „Lewiatana” i „Behemota” macie.
„Goliat” jak na swoje gabaryty jest książką raczej niepozorną- w porównaniu z
innymi książkami, które mają pięćset stron jest naprawdę niewielki. Jednak on i
poprzednie części zapewniły mi kilka dni pełnych emocji i naprawdę dobrej
zabawy. Poza tym dały mi kilka bardziej praktycznych rzeczy. Przekazały trochę
ciekawostek, o których nie miałam pojęcia i nawet nie próbowałabym czegoś
takiego szukać, a przede wszystkim po raz kolejny przypomniały mi o tym, że
gust gustem, ale nie warto „oceniać książki po okładce”. Po raz kolejny
otworzyłam się na nowe gatunki i mimo że nadal moje oczy będą się świecić na
widok fantastyki i młodzieżówek, będę potrafiła rzucić okiem na coś innego i
sięgać po książkę z nadzieją, że mi się spodoba, mimo że gatunek czy temat do
tej pory mi nie pasował.
Żałuję, że
seria nie jest tak popularna, jak niektóre książki, które niczym się nie
wyróżniają, a na których widok ludzie sikają z zachwytu, bo przyszedł sezon na dany motyw, więc trzeba go klepać do porzygu. „Lewiatan”, „Behemot” i „Goliat”
zdecydowanie zasługują na uwagę, zwłaszcza że w Internecie co jakiś czas powraca
temat steampunkowych gadżetów, cosplay’ów itp. Osobiście bardzo chętnie
obejrzałabym ekranizację całej serii, tym bardziej, że zawiera on co najmniej
kilka elementów, które są lubiane przez widzów: wartką akcję, strzelaniny,
odrobinę historii, wątek miłosny, niewiarygodne maszyny i potwory, jakie się
filozofom nie śniły. Skoro filmy o wojnach, szalonych wynalazkach, ingerowaniu
w DNA itp., wszelkiego typu „Transformersy”, historie miłosne, filmy o silnych,
niezależnych kobietach, przy których każdy facet to ciepła klucha etc. mają takie wzięcie, to czy dobrze zrealizowany cykl
Westerfelda nie mógłby odnieść sukcesu również na ekranie? Gdybanie gdybaniem,
na razie trzeba cieszyć się tym, co jest teraz i przykładać się do tego, żeby
„Lewiatana” rozpowszechnić jak najbardziej. Ja Wam zarówno „Goliata” jak i całą
serię polecam i wysyłam Was w świat, byście szerzyli wiedzę o tej
trylogii.
W "Goliacie" aż iskrzy... dosłownie i w przenośni |
Są książki, które nie wiedzieć czemu, nie zyskują należnego im odzewu (Niech to pająk pokąsa!). Praca nad tłumaczeniem trylogii sprawiła mi dużą przyjemność i mam nadzieję, że mój ulubiony Rebis zechce sięgnąć w końcu po album, który był zwieńczeniem serii. Oczywiście, gdyby nakręcono film na podstawie L, zaczęłoby się szaleństwo. Ponoć jest to bliskie realizacji. Lektura recenzji wszystkich tomów sprawiły mi niekłamaną przyjemność.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie,
J.R.
Bardzo się cieszę, że recenzje przypadły do gustu i z wielką chęcią sięgnęłabym po album, by choć na chwilę powrócić do Alka, Deryn i całej reszty.
Usuń