22:20

Książki idealne do ruchomych obrazków... Scott Westerfeld "Goliat"

Tytuł: „Goliat”
Autor: Scott Westerfeld
Liczba stron: 496
Wydawca: Rebis

                Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. W wakacje zakończyłam swoją przygodę z serią „Lewiatan” Scotta Westerfelda. Po chwilach niepewności, zaskoczenia i zachwytu nadszedł kres mojej podróży latającym wielorybem przez świat ogarnięty przez wojnę. Czy ostatnia część trylogii dorównała swoim poprzedniczko? A może wręcz przerosła ich o głowę?


                Lewiatan kontynuuje swą podróż, której celem jest teraz Azja. Nad Syberią załoga dostaje nowe rozkazy i tak na pokład trafia Nikola Tesla- niezwykły naukowiec z równie niezwykłą wiadomością. Twierdzi on, iż jest w posiadaniu broni, która nie tylko natychmiast zakończyłaby wojnę, ale mogłaby zapewnić pokój na świecie na długie lata. Jest tym bardziej przekonujący, gdy daje pokaz, jak się wydaje, ułamka swoich możliwości na skalę globalną. Alek, który przez cały czas myśli o swoich poddanych, dostrzega w Tesli nadzieję. Zwłaszcza, że musi zmagać również z innymi, kompletnie nieoczekiwanymi problemami.

                Nie będę owijać w bawełnę: „Goliat” jest bardzo dobrym ukoronowaniem całej serii i trzyma poziom poprzednich tomów. Mimo że zaczęłam go czytać zaraz po skończeniu „Behemota”, historia mi się nie przejadła i czytanie naprawdę sprawiało radość. Z zapartym tchem czekałam na momenty, które chodzą za mną już od pierwszych stron „Lewiatana”, a nawet po ich nastąpieniu historia nie przestała być interesująca.

Rysunki jak zwykle oczarowują

                Nie będzie to chyba żadną rewelacją, historycznym odkryciem czy spoilerem, gdy powiem, że Alek w końcu dowiaduje się, że Dylan to nie Dylan. Jak ja długo na to czekałam! I jakże się cieszę, że to się wydarzyło dopiero teraz. Choć może się to momentami wydawać irytujące, uważam, że utrzymanie tajemnicy Deryn przed Alkiem aż do trzeciej części było znakomitym posunięciem ze strony Westerfelda. Podejrzewam, że gdyby wszystko wyszło na jaw wcześniej, prawdopodobnie zakończyłabym przygodę z „Lewiatanem”, jak i samym autorem na pierwszym tomie. Wiele razy wyobrażałam sobie scenę, w której Alek odkrywa, że jego przyjaciel to tak naprawdę dziewczyna. Były to momenty jakieś przełomowe, pełne napięcia, grozy albo wręcz przeciwnie, spokojne, intymne. Tymczasem bum! takiego obrotu sprawy się nie spodziewałam. I fajnie, kolejne zaskoczenie zaliczone. Nie mogłabym sobie wyobrazić lepszej wersji, zwłaszcza w połączeniu z kilkoma następnymi rozdziałami. Jakże się cieszę, że nie jest to też typowa historia miłosna. Mimo że da się wyodrębnić w całej serii jakiśtam wątek romantyczny, to romantyczność ta jest wyjątkowo znikoma, a przez to wyjątkowa. Zero ślinienia się, zero miziania, zero czułych słówek. W sumie jest to bardziej braterska miłość albo bardzo silna przyjaźń, ale właśnie przez to historia tych dwoje bohaterów jest tak nietypowa wśród książek, które zalewają współczesny rynek, że skupia jeszcze większą uwagę i pokazuje całkiem nowy obraz miłości. Alek i Deryn to tak naprawdę przede wszystkim bliscy przyjaciele, dobrzy kumple i tak naprawdę to sprawia, że spłycony i uszczuplony portret uczuć nastolatków nabiera prawdziwej głębi. Gdzie indziej można znaleźć parę, która jest nie tylko parą, ale przede wszystkim przyjaciółmi (oprócz „Harry’ego…” oczywiście)?


                Zaczęło się słodko, może czas na coś ostrzejszego i z przytupem. Czuję, że się powtarzam, ale „Goliat” ponownie serwuje nam dawkę brawurowych akcji na pokładzie Lewiatana i poza nim, misji ratunkowych, widowiskowych pokazów i ciekawych przerywników dla zaczerpnięcia oddechu. Do tego dochodzą przeróżne tajemnice, które w pełni zrekompensowały fakt, że sprawa, która trzymała mnie do tej pory przy serii „dość szybko” w „Goliacie” się wydała. Punkt kulminacyjny dosłownie rozwala system i miażdży, a sama końcówka jest idealnym zwieńczeniem całej historii- zaskakuje i mimo dość wyraźnego zakończenia pozostawia czytelnikowi uchyloną furtkę, by mógł puścić wodze fantazji tworzyć nową, własną wersję dziejów bohaterów. Bardzo interesujący jest też sposób ukazania rodzącej się techniki, która przeraża, a jednocześnie intryguje. Wydaje się to być bardzo realistyczne, a emocje, jakie rodzą na przykład ruchome obrazki są zabawne i urocze.


Dreszczyku, a właściwie iskierki do całości dodaje Nikola Tesla ze swoimi zabawkami. Mimo że jestem mat-fizem, jakoś nie za bardzo interesowałam się wcześniej jego osobą i kojarzyłam go tylko z cewkami Tesli, które potrafią grać kawałki One Republic lub „Sail” Awolnation (what a shame). Tymczasem fikcja literacka w postaci „Goliata” troszeczkę przybliżyła mi postać tego wielkiego człowieka, zainteresowała i sprawiła, że uśmiecham się przy zadankach z prądu i magnetyzmu, gdy widzę literkę T (pozdro dla kumatych). W tym miejscu wszyscy chórem dziękujemy Tesli za silnik elektryczny, dynamo w rowerze i świetlówki, a Westerfeldowi za wykorzystanie tak interesującej i dość ekscentrycznej postaci w swojej powieści.


Oprócz samego Tesli, który oczywiście wysuwa się na pierwszy plan wśród nowych bohaterów, spotykamy kilka innych postaci, które może nie są aż tak charyzmatyczne jak szalony naukowiec, ale jakieś emocje wzbudzają. I tak na przykład poznajemy młodą dziennikarkę, która nie przypadła mi do gustu, wręcz irytowała, choć wydaje się to być celowe zagranie. Niemniej jednak zaprzątnęła mi głowę i zapadła w pamięć. A skoro o dziennikarzach mowa, to w „Goliacie” powracają ulubieni bohaterowie z poprzedniej części, między innymi Eddie Malone właśnie, który znowu nieźle namiesza, nawet bardziej niż dotychczas. Nie potrafię go jednak w tej swojej wścibskości nie lubić. Co prawda na krótko, ale jednak, wraca i Lilit, która okaże się wyjątkowo pomocna. Komu było jej więc za mało w „Behemocie”, może nacieszyć się nią chwilkę w „Goliacie”. No i jak mogłabym nie wspomnieć o Bovrilu i jego przyjacielu- te lemury mnie rozczulają…


Gdyby ktoś dwa lata temu powiedział mi, że wciągnę się w powieść historyczną urozmaiconą ogromnymi maszynami i potworami hodowanymi przez człowieka, chyba bym go wyśmiała. Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, że w wakacje skończę trylogię „Lewiatana”, chyba bym podeszła do tego z ironicznym uśmieszkiem i sporą dawką sceptyzmu. Tymczasem przeczytałam nie jedną, a trzy książki historyczne o maszynach i potworach i odzyskałam nadzieję, że można jeszcze dostać książki, które mają parę lat, małą popularność i raczej trudniej jest je zdobyć niż nie zdobyć. Znowu się powtórzę, ale chęć na steampunk jeszcze mi nie przeszła i być może kiedyś sięgnę po coś nowego. Podsumowanie „Lewiatana” i „Behemota” macie. „Goliat” jak na swoje gabaryty jest książką raczej niepozorną- w porównaniu z innymi książkami, które mają pięćset stron jest naprawdę niewielki. Jednak on i poprzednie części zapewniły mi kilka dni pełnych emocji i naprawdę dobrej zabawy. Poza tym dały mi kilka bardziej praktycznych rzeczy. Przekazały trochę ciekawostek, o których nie miałam pojęcia i nawet nie próbowałabym czegoś takiego szukać, a przede wszystkim po raz kolejny przypomniały mi o tym, że gust gustem, ale nie warto „oceniać książki po okładce”. Po raz kolejny otworzyłam się na nowe gatunki i mimo że nadal moje oczy będą się świecić na widok fantastyki i młodzieżówek, będę potrafiła rzucić okiem na coś innego i sięgać po książkę z nadzieją, że mi się spodoba, mimo że gatunek czy temat do tej pory mi nie pasował.


Żałuję, że seria nie jest tak popularna, jak niektóre książki, które niczym się nie wyróżniają, a na których widok ludzie sikają z zachwytu, bo przyszedł sezon na dany motyw, więc trzeba go klepać do porzygu. „Lewiatan”, „Behemot” i „Goliat” zdecydowanie zasługują na uwagę, zwłaszcza że w Internecie co jakiś czas powraca temat steampunkowych gadżetów, cosplay’ów itp. Osobiście bardzo chętnie obejrzałabym ekranizację całej serii, tym bardziej, że zawiera on co najmniej kilka elementów, które są lubiane przez widzów: wartką akcję, strzelaniny, odrobinę historii, wątek miłosny, niewiarygodne maszyny i potwory, jakie się filozofom nie śniły. Skoro filmy o wojnach, szalonych wynalazkach, ingerowaniu w DNA itp., wszelkiego typu „Transformersy”, historie miłosne, filmy o silnych, niezależnych kobietach, przy których każdy facet to ciepła klucha etc. mają takie wzięcie, to czy dobrze zrealizowany cykl Westerfelda nie mógłby odnieść sukcesu również na ekranie? Gdybanie gdybaniem, na razie trzeba cieszyć się tym, co jest teraz i przykładać się do tego, żeby „Lewiatana” rozpowszechnić jak najbardziej. Ja Wam zarówno „Goliata” jak i całą serię polecam i wysyłam Was w świat, byście szerzyli wiedzę o tej trylogii.  
W "Goliacie" aż iskrzy... dosłownie i w przenośni

2 komentarze:

  1. Są książki, które nie wiedzieć czemu, nie zyskują należnego im odzewu (Niech to pająk pokąsa!). Praca nad tłumaczeniem trylogii sprawiła mi dużą przyjemność i mam nadzieję, że mój ulubiony Rebis zechce sięgnąć w końcu po album, który był zwieńczeniem serii. Oczywiście, gdyby nakręcono film na podstawie L, zaczęłoby się szaleństwo. Ponoć jest to bliskie realizacji. Lektura recenzji wszystkich tomów sprawiły mi niekłamaną przyjemność.
    Pozdrawiam serdecznie,
    J.R.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, że recenzje przypadły do gustu i z wielką chęcią sięgnęłabym po album, by choć na chwilę powrócić do Alka, Deryn i całej reszty.

      Usuń

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)