23:52

Bóg wybrał Noego, ja wybrałam „Noego”…


Tytuł: “Noe: Wybrany przez Boga”
Data premiery: świat: 10 marca (świat), 28 marca (Polska)
Gatunek: dramat, fantasy
Czas trwania: 139 min
Wytwórnia: Paramount Pictures
Reżyseria: Darren Aronofsky
Scenariusz: Darren Aronofsky, Ari Handle
W rolach głównych: Russel Crowe, Jennifer Connely, Ray Winstone, Anthony Hopkins, Emma Watson, Logan Lerman, Douglas Booth

                Jak zwykle długo zabierałam się do napisania recenzji tego filmu i w sumie nadal do końca nie wiem, co myśleć o tym wszystkim: czy polecać go, czy nie. Prawda jest taka, że odkąd obejrzałam zwiastun jeden, później drugi, później znowu ten pierwszy itd. wiedziałam, że chce się wybrać akurat na ten, a nie inny film. I szczerze, gdybym miała wybierać między „Noem” a zrecenzowanymi wcześniej „Kamieniami na szaniec”, bez zastanowienia wybrałabym „Noego”- z wielu różnych powodów. A że tak się złożyło, że mogłam obejrzeć nie jeden, ale dwa filmy… czemu nie?

                Ludzkość od samego początku była niebezpieczeństwem dla cudu, jaki stworzył Bóg i jakim jest świat. Najpierw był grzech Adama i Ewy, później bratobójstwo Kaina i tak dalej… Noe jest potomkiem najmłodszego syna pierwszych ludzi, Seta, i jednocześnie ostatnim sprawiedliwym człowiekiem na ziemi, prowadzącym spokojne życie ze swoją rodziną w oddali od zepsutych potomków Kaina. Poprzez cuda i senne wizje Bóg obnaża przed Noem wizję przyszłego kataklizmu i daje mu zadanie: uratować całe niewinne stworzenie, jakie nosi świat.

            
Fragment komiksu Aronofsky'ego- podobne, wręcz identyczne
sceny, nawet kadry czekają nas w filmie
    Zacznijmy od tego, że film nie jest ekranizacją/ adaptacją stricte fragmentu Biblii, co dla niektórych może być największym zarzutem do filmu, ale też wyjaśnia wiele rzeczy, które mogą w nim zaskoczyć. Sama dowiedziałam się o tym dopiero, gdy pogrzebałam trochę w internecie i patrzę na całość troszkę inaczej. „Noe” jest bowiem ekranizacją komiksu Aronofsky’ego traktującego właśnie o dziejach jednego z ważniejszych i najbardziej „popularnych bohaterów” Pisma Świętego. Aronofsky po prostu zawarł swoją interpretację, wizję biblijnego potopu w komiksie, który ma chyba cztery części, po czym postanowił go zekranizować. Także nie martwcie się- jeśli oglądając „Noego”, macie uczucie, jakbyście całe życie żyli w kłamstwie lub najdzie Was ochota/ potrzeba wrócenia do historii wielkiego kataklizmu (co bardzo polecam tak czy inaczej), nie znaczy to, że źle pamiętacie, ale że pan Aronofsky lubi trochę podkolorować i coś dodać. Stąd na przykład mamy prawdopodobnie największe zaskoczenie filmu- kamienne olbrzymy, tzw. Strażników (btw. W Biblii też jest o nich mowa, sprawdziłam), które na początku wydają się straszne i niebezpieczne, a później pomagają Noemu budować arkę, by w końcu oddać życie w walce z bandą barbarzyńców i wrócić do Nieba w pierwotnej, świetlistej postaci. Tak- postaci upadłych aniołów mogą razić, zwłaszcza że samo określenie „upadli aniołowie” w kontekście religii ( a ten kontekst przy historii Noego nasuwa się najłatwiej) oznacza diabły. Jednak uprzedzam: nie, to nie są diabły, choć zbuntowali się kiedyś przeciwko Bogu, chcąc chronić ludzi (coś w stylu sklonowanego, kamiennego Prometeusza). Nie chcę się wgłębiać w symbolikę wątku Strażników, jak i całego filmu. Mogę się tylko domyślać, że skoro Bóg przebaczył aniołom bunt i po "męczeńskiej śmierci” zabrał ich do siebie, to jest zdolny wybaczyć też ludziom, którzy okażą skruchę. Pokrzepiająca myśl…



               
Russel "jestem-zły-Noe" Crowe
Z przekazem Biblii nie zgadza się też w filmie wątek szukania żon dla synów Noego, jednak nie można tego uznać za jakiś kardynalny błąd nie wnoszący nic do fabuły. Pokazuje on potrzebę miłości każdego człowieka, typowe dla większości snucie planów na przyszłość, jakimi jest chęć założenia rodziny itp. Najbardziej bulwersująca może być sama postać Noego. W filmie nie jest on tym krystalicznie czystym, sprawiedliwym mężczyzną. Są momenty, gdy jest nawet brutalniejszy od czarnych charakterów, gdy sieka kilku wrogów na raz, gdy zostawia niewinnych ludzi na pastwę rozwścieczonego tłumu, w końcu gdy ujawnia plany dotyczące jego najbliższych. Noe nie ratował swojej rodziny, był przekonany, że Bóg chce zagłady całej ludzkości, bez wyjątku, że został wybrany nie dlatego, że jest dobry, ale dlatego, że jest niezawodny. Postać Noego nabiera głębszego wyrazu: osoby ufającej Bogu, wręcz religijnego fanatyka, który z jednej strony jest świadom swoich grzechów, a z drugiej, gdzieś w głębi nie potrafi do końca spełnić obietnicę daną Stwórcy. Pokazuje, że żaden człowiek nie jest idealny, że ludzie są słabi i egoistyczni, ale że jeśli chcą, to potrafią coś z siebie dać i potrafią podobać się Bogu. Zrobienie z Noego swojego typu herosa i jednocześnie antybohatera sprawia, że nic nie jest tak czyste, jak być powinno, a przez to- mimo okładających się obok olbrzymów i rajskiego ogrodu wyrastającego z jednego nasionka- historia jest bardziej ludzka, życiowa.
            

    Trochę niekonwencjonalnie zacznę nie od aktorów, ale od zdjęć i efektów specjalnych. W „Noem” możemy zauważyć kilka bardzo ciekawych ujęć, których nie można zobaczyć w pierwszym lepszym filmie, co w sumie pasuje do Aronofsky’ego i czego powinniśmy się po nim spodziewać. Podobały mi się powtarzające się kilkukrotnie urywki scen biblijnych, jakby z lekko prześwietlonym obrazem, choć muszę przyznać, że moje pierwsze wrażenie dotyczące np. węża nie było zbyt dobre. Bardzo ciekawy był też fragment wyrastania lasu z nasionka skradzionego z Edenu- efekt przeglądania zdjęć w przyspieszonym tempie, brak płynności obrazu świetnie ukazuje szybkość i zasięg rozprzestrzeniania się cudownego ogrodu, a przy okazji jest wyróżniającym się pod względem technicznym fragmentem filmu. Na scenerie nie można narzekać- historię rozpoczynamy w miejscu, które już wygląda jak po końcu świata, które stopniowo zmieniamy na zieloną wyspę pośród czarnego piasku, dziewicza puszcza lub plac budowy zapewniają wystarczającą różnorodność, by nie błądzić wzrokiem po sali, ale skupić się na ekranie. Efekty specjalne wybijają się przy olbrzymach- to pierwszy widoczny przejaw komputerowego majstrowania przy obrazie. Efektowne wybuchy podczas bitwy o arkę (tak, jest coś takiego), miecz wbijany w ziemię i podpalający wszystko dookoła, czy wielkie fale potopu to jedne z kilku najbardziej rzucających się w oczy elementów. Bardzo interesująco przedstawiają się wizje Noego: ziemia ociekająca krwią czy główny bohater nurkujący pośród trupów są efektowne i niejednoznaczne, co może później tłumaczyć czyny Noego, który po prostu mógł odczytać dawane mu znaki nie do końca tak, jak powinien.

               
           Jeśli chodzi o obsadę, nie możemy narzekać. Troje zdobywców Oscara, w tym dwójka przewijająca się nieustannie. Gratka dla młodszej publiczności: w rolach drugoplanowych Emma Watson i Logan Lerman, a także wielu innych. Oczywiście największą uwagę powinno się skupić na odtwórcy roli Noego, czyli Russelu Crowe. Aktor dał sobie radę, trzyma poziom, a nawet sprawił, że tytułowy bohater jeszcze bardziej wybił się naprzód. Choć może nie taką mamy wizję tego poczciwego człowieka, Crowe oddał charakter postaci, jaki wymyślił sobie Aronofsky. Na Jennifer Connely odgrywającą bardzo ekspresywnie postać żony Noego też nie można narzekać. Nikogo nie zdziwi, że na film poszłam ze względu na kolejną rolę Emmy i się nie zawiodłam. Bałam się, że będzie to tylko niewielki epizod, tymczasem Ila wyrasta na postać niemal równie ważną, jak sam Noe. Swoją kreacją kompletnie przykrywa towarzyszącego jej Douglasa Bootha, którego wątek wygląda tak, jakby został dodany po to, by na ekranie pojawiał się jeden przystojniak więcej, który będzie wyglądał i nic więcej za sobą nie niósł. Kto liczył na popisowe dzieło Lermana też się zawiedzie, choć jego wątek, z początku kompletnie pominięty, rozwija się z każdą sekundą. Sama postać Chama wywołuje mieszane uczucia, gdyż tak naprawdę trudno jest określić, czy postać w filmie jest dobra, czy raczej zła. Trudno jest mi powiedzieć coś o Ray’u Winstonie- nie znam tego aktora, a jego rola sprowadza się tylko do grania groźnego, zepsutego czarnego bohatera, co zrobił dobrze. Na koniec pozostaje Anthony Hopkins i jego mała, acz niebanalna rola dziadka Noego. Trzeba mieć naprawdę kunszt aktorski, by ze zwykłego poszukiwania jagód zrobić „coś”- Hopkinsowi to się udało, jego sceny jednocześnie rozluźniają atmosferę i budują napięcie, co skutkuje kilkoma zabawnymi fragmentami nieokupionymi powagą całej sytuacji.


                Tym razem soundtrack nie zostanie potraktowany po macoszemu. Aronofsky być może lubi współpracować z Clintem Mansellem, za co nie mogę go winić, a wręcz powinnam mu dziękować. Być może ścieżka dźwiękowa do „Noego” nie jest tak spektakularna jak z „Requiem dla snu”, jednak spełnia swoją funkcję. Bardzo fajnie wpasowuje się do takiego mitycznego, trochę fantastycznego klimatu bardzo dalekiej przeszłości. Naprawdę całość zgrabnie komponuje się z wizją budowania ogromnej arki, a później z szalejącym żywiołem. Nie jest to bardzo energiczne, jednak nie mogę powiedzieć, że wieje nudą. Poszczególny motywy powtarzają się i przeplatają w różnych konfiguracjach, tworzą spójną całość, która potrafi czasem zaskoczyć głośniejszymi bębnami czy skrzypcami albo na odwrót, ciszą zmieszaną z dalekim dźwiękiem smyczków. Słuchając go w tej chwili, mam wrażenie, że wywiera na mnie jeszcze większy podziw, gdy mogę skupić się tylko na nim i szczerze mówiąc, mam dreszcze. Jestem jak najbardziej na tak. I nie przeszkadza mi, że w trakcie napisów nie dali żadnego hitu, który będzie maglowany w radiu przez najbliższy miesiąc. Do tego filmu byłoby to po prostu niestosowne.


                Myślę, że wizji potopu było już tyle, że przedstawienie Aronofsky’ego nie powinno zrobić żadnej różnicy tym, którzy są obojętni, a może uszczęśliwić tych, którzy czekali na kolejne jego dzieło lub na nowe odsłony swoich ulubionych aktorów. Jeśli do całego filmu podejdzie się z dystansem i świadomością tego, że „Noe” „troszeczkę” odbiega od biblijnego pierwowzoru, obraz powinien się spodobać. Trzeba wziąć poprawkę na to, że jeśli nawet wzorowany byłby on bezpośrednio na tekście biblijnym, trudno byłoby zrobić dobry film na podstawie kilku wersetów tekstu. Na rynku nadal mamy popyt na amerykańskie produkcje robione z rozmachem, a niekoniecznie trzymające się pierwowzorów: ważne, żeby działo się tyle, że człowiek dostaje oczopląsu i nie dostrzega kardynalnych błędów dotyczących np. fabuły. Dodajmy do tego Aronofsky’ego, który- wydaje mi się- rzadko poprzestaje na tradycji, a cała spektakularna otoczka wokół jednej z najbardziej znanych biblijnych historii zostanie całkowicie usprawiedliwiona. Zwłaszcza że film naprawdę da się oglądać z ciekawością i mimo wszystkich zmian da się odczytać jakieś głębsze przesłanie. Cóż, ja na pewno wrócę do „Noego”, a zachęcona filmem, jeszcze bardziej nakręciłam się na wspomniane „Requiem dla snu”, które łazi za mną od kilku dobrych lat, a nadal nie mogę się za nie zabrać.


1 komentarz:

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)