Tytuł: “Noe: Wybrany przez Boga”
Data premiery: świat: 10 marca (świat), 28 marca (Polska)
Gatunek: dramat, fantasy
Czas trwania: 139 min
Wytwórnia:
Paramount Pictures
Reżyseria:
Darren Aronofsky
Scenariusz:
Darren Aronofsky, Ari Handle
W rolach
głównych: Russel Crowe, Jennifer Connely, Ray Winstone, Anthony Hopkins, Emma
Watson, Logan Lerman, Douglas Booth
Jak zwykle długo zabierałam się do napisania recenzji tego filmu i w sumie
nadal do końca nie wiem, co myśleć o tym wszystkim: czy polecać go, czy nie.
Prawda jest taka, że odkąd obejrzałam zwiastun jeden, później drugi, później
znowu ten pierwszy itd. wiedziałam, że chce się wybrać akurat na ten, a nie
inny film. I szczerze, gdybym miała wybierać między „Noem” a zrecenzowanymi
wcześniej „Kamieniami na szaniec”, bez zastanowienia wybrałabym „Noego”- z
wielu różnych powodów. A że tak się złożyło, że mogłam obejrzeć nie jeden, ale
dwa filmy… czemu nie?
Ludzkość od samego
początku była niebezpieczeństwem dla cudu, jaki stworzył Bóg i jakim jest
świat. Najpierw był grzech Adama i Ewy, później bratobójstwo Kaina i tak dalej…
Noe jest potomkiem najmłodszego syna pierwszych ludzi, Seta, i jednocześnie
ostatnim sprawiedliwym człowiekiem na ziemi, prowadzącym spokojne życie ze
swoją rodziną w oddali od zepsutych potomków Kaina. Poprzez cuda i senne wizje
Bóg obnaża przed Noem wizję przyszłego kataklizmu i daje mu zadanie: uratować
całe niewinne stworzenie, jakie nosi świat.
Fragment komiksu Aronofsky'ego- podobne, wręcz identyczne sceny, nawet kadry czekają nas w filmie |
Russel "jestem-zły-Noe" Crowe |
Trochę
niekonwencjonalnie zacznę nie od aktorów, ale od zdjęć i efektów specjalnych. W
„Noem” możemy zauważyć kilka bardzo ciekawych ujęć, których nie można zobaczyć
w pierwszym lepszym filmie, co w sumie pasuje do Aronofsky’ego i czego
powinniśmy się po nim spodziewać. Podobały mi się powtarzające się kilkukrotnie
urywki scen biblijnych, jakby z lekko prześwietlonym obrazem, choć muszę
przyznać, że moje pierwsze wrażenie dotyczące np. węża nie było zbyt dobre.
Bardzo ciekawy był też fragment wyrastania lasu z nasionka skradzionego z
Edenu- efekt przeglądania zdjęć w przyspieszonym tempie, brak płynności obrazu
świetnie ukazuje szybkość i zasięg rozprzestrzeniania się cudownego ogrodu, a
przy okazji jest wyróżniającym się pod względem technicznym fragmentem filmu.
Na scenerie nie można narzekać- historię rozpoczynamy w miejscu, które już
wygląda jak po końcu świata, które stopniowo zmieniamy na zieloną wyspę pośród
czarnego piasku, dziewicza puszcza lub plac budowy zapewniają wystarczającą
różnorodność, by nie błądzić wzrokiem po sali, ale skupić się na ekranie.
Efekty specjalne wybijają się przy olbrzymach- to pierwszy widoczny przejaw
komputerowego majstrowania przy obrazie. Efektowne wybuchy podczas bitwy o arkę
(tak, jest coś takiego), miecz wbijany w ziemię i podpalający wszystko dookoła,
czy wielkie fale potopu to jedne z kilku najbardziej rzucających się w oczy
elementów. Bardzo interesująco przedstawiają się wizje Noego: ziemia ociekająca
krwią czy główny bohater nurkujący pośród trupów są efektowne i
niejednoznaczne, co może później tłumaczyć czyny Noego, który po prostu mógł
odczytać dawane mu znaki nie do końca tak, jak powinien.
Jeśli chodzi o obsadę,
nie możemy narzekać. Troje zdobywców Oscara, w tym dwójka przewijająca się
nieustannie. Gratka dla młodszej publiczności: w rolach drugoplanowych Emma
Watson i Logan Lerman, a także wielu innych. Oczywiście największą uwagę
powinno się skupić na odtwórcy roli Noego, czyli Russelu Crowe. Aktor dał sobie
radę, trzyma poziom, a nawet sprawił, że tytułowy bohater jeszcze bardziej
wybił się naprzód. Choć może nie taką mamy wizję tego poczciwego człowieka,
Crowe oddał charakter postaci, jaki wymyślił sobie Aronofsky. Na Jennifer
Connely odgrywającą bardzo ekspresywnie postać żony Noego też nie można narzekać.
Nikogo nie zdziwi, że na film poszłam ze względu na kolejną rolę Emmy i się nie
zawiodłam. Bałam się, że będzie to tylko niewielki epizod, tymczasem Ila
wyrasta na postać niemal równie ważną, jak sam Noe. Swoją kreacją kompletnie
przykrywa towarzyszącego jej Douglasa Bootha, którego wątek wygląda tak, jakby
został dodany po to, by na ekranie pojawiał się jeden przystojniak więcej,
który będzie wyglądał i nic więcej za sobą nie niósł. Kto liczył na popisowe
dzieło Lermana też się zawiedzie, choć jego wątek, z początku kompletnie
pominięty, rozwija się z każdą sekundą. Sama postać Chama wywołuje mieszane
uczucia, gdyż tak naprawdę trudno jest określić, czy postać w filmie jest
dobra, czy raczej zła. Trudno jest mi powiedzieć coś o Ray’u Winstonie- nie
znam tego aktora, a jego rola sprowadza się tylko do grania groźnego, zepsutego
czarnego bohatera, co zrobił dobrze. Na koniec pozostaje Anthony Hopkins i jego mała, acz niebanalna
rola dziadka Noego. Trzeba mieć naprawdę kunszt aktorski, by ze zwykłego
poszukiwania jagód zrobić „coś”- Hopkinsowi to się udało, jego sceny
jednocześnie rozluźniają atmosferę i budują napięcie, co skutkuje kilkoma
zabawnymi fragmentami nieokupionymi powagą całej sytuacji.
Tym razem soundtrack
nie zostanie potraktowany po macoszemu. Aronofsky być może lubi współpracować z
Clintem Mansellem, za co nie mogę go winić, a wręcz powinnam mu dziękować. Być
może ścieżka dźwiękowa do „Noego” nie jest tak spektakularna jak z „Requiem dla
snu”, jednak spełnia swoją funkcję. Bardzo fajnie wpasowuje się do takiego
mitycznego, trochę fantastycznego klimatu bardzo dalekiej przeszłości. Naprawdę
całość zgrabnie komponuje się z wizją budowania ogromnej arki, a później z
szalejącym żywiołem. Nie jest to bardzo energiczne, jednak nie mogę powiedzieć,
że wieje nudą. Poszczególny motywy powtarzają się i przeplatają w różnych
konfiguracjach, tworzą spójną całość, która potrafi czasem zaskoczyć
głośniejszymi bębnami czy skrzypcami albo na odwrót, ciszą zmieszaną z dalekim
dźwiękiem smyczków. Słuchając go w tej chwili, mam wrażenie, że wywiera na mnie jeszcze większy podziw, gdy mogę skupić się tylko na nim i szczerze mówiąc, mam dreszcze. Jestem jak najbardziej na tak. I nie przeszkadza mi, że w trakcie napisów
nie dali żadnego hitu, który będzie maglowany w radiu przez najbliższy miesiąc.
Do tego filmu byłoby to po prostu niestosowne.
Myślę, że wizji potopu
było już tyle, że przedstawienie Aronofsky’ego nie powinno zrobić żadnej
różnicy tym, którzy są obojętni, a może uszczęśliwić tych, którzy czekali na
kolejne jego dzieło lub na nowe odsłony swoich ulubionych aktorów. Jeśli do
całego filmu podejdzie się z dystansem i świadomością tego, że „Noe” „troszeczkę”
odbiega od biblijnego pierwowzoru, obraz powinien się spodobać. Trzeba wziąć
poprawkę na to, że jeśli nawet wzorowany byłby on bezpośrednio na tekście
biblijnym, trudno byłoby zrobić dobry film na podstawie kilku wersetów tekstu.
Na rynku nadal mamy popyt na amerykańskie produkcje robione z rozmachem, a
niekoniecznie trzymające się pierwowzorów: ważne, żeby działo się tyle, że
człowiek dostaje oczopląsu i nie dostrzega kardynalnych błędów dotyczących np. fabuły. Dodajmy do tego Aronofsky’ego, który- wydaje mi
się- rzadko poprzestaje na tradycji, a cała spektakularna otoczka wokół jednej
z najbardziej znanych biblijnych historii zostanie całkowicie usprawiedliwiona.
Zwłaszcza że film naprawdę da się oglądać z ciekawością i mimo wszystkich zmian
da się odczytać jakieś głębsze przesłanie. Cóż, ja na pewno wrócę do „Noego”, a
zachęcona filmem, jeszcze bardziej nakręciłam się na wspomniane „Requiem dla
snu”, które łazi za mną od kilku dobrych lat, a nadal nie mogę się za nie
zabrać.
Mam w planach książkę, film ewentualnie później :)
OdpowiedzUsuń