19:18

Śpiew z zachwytu czy zawodzący lament? Samantha Shannon "Chór Świtu"

źródło: Lubimy Czytać,
 https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4949023/chor-switu

Tytuł: Chór Świtu"

Autorka: Samantha Shannon

Liczba stron: 126

Wydawnictwo Sine Qua Non



Pisanie pod koniec stycznia o drobniutkiej książce wydanej pod koniec ubiegłego roku ma zapewne tyle samo sensu, ile wrzucanie vlogmasów dwa miesiące po świętach. Przecież już nikt nawet nie pamięta o choinkach, karpiach i kolejnych skarpetkach w prezencie. Jednak w momencie, gdy króciutki post na Instagrama zmienia się w wieloakapitową refleksję, to znak, że może jednak warto coś powiedzieć. Zatem, dwa miesiące później: Samantha Shannon i „Chór Świtu”.


Zacznijmy od tego, że zarzuca się „Chórowi Świtu” brak sensu w odniesieniu do całej serii, zwłaszcza przez brak jako–takiej akcji mającej potencjalny wpływ na rozwój wydarzeń. Czekając tyle czasu na kolejną odsłonę jednego z moich ulubionych cykli, jak najbardziej rozumiem te głosy niezadowolenia. Więc jeśli na przykład tak jak ja kilka lat temu narzekaliście na słabe tempo „Pieśni Jutra”, a seria przyciągnęła Was przede wszystkim intrygami, potyczkami i bogatym światem, istnieje szansa, że się zawiedziecie. „Chór Świtu” to tylko: z jednej strony Paige, Naczelnik i paryskie mieszkanko z zamkniętymi okiennicami, z drugiej Paige, Naczelnik i ciemny pokój w szeolskiej Magdalenie. I długie godziny rozmów. I bólu.

 Nie wyobrażam sobie jednak, żeby zawartość „Chóru Świtu” dała się w jakikolwiek sensowny sposób zawrzeć w kolejnym tomie bez spłycenia nowelki i niszczenia struktury „The Mask Falling”. To prawda, w „Chórze Świtu” „nic się nie dzieje”, jednak nie uważam, żeby tomik był bezużyteczny.


W twórczości Shannon cenię przywiązanie do szczegółów. U niej nigdy nic nie jest po łebkach, na płasko. Każdy element świata przedstawionego: od bohaterów, przez panujące zasady, po warstwę językową, ma więcej głębi i sensu niż niejedna wielotomowa seria innych poczytnych autorów z gatunku YA/fantasy. „Chór Świtu” jest kwintesencją stylu autorki. W nowelce zagłębiamy się w najciemniejsze zakamarki umysłu Paige i razem z nią próbujemy przepracować traumy, jakie ją spotkały. Nie mogę sobie przypomnieć autora, który zdecydowałby się na poświęcenie aż tyle czasu na zrozumienie bohatera, pogłębienie jego charakteru. To właśnie to jest pierwszą rzucającą się w oczy różnicą między „Czasem Żniw” a innymi młodzieżówkami z dzielnymi głównymi bohaterkami. Shannon pozwala swoim postaciom cierpieć, mimo całej swojej miłości nie oszczędza ich, a przy okazji pozwala im na dojście do siebie, pokazując, że to nadal są tylko ludzie, którym może stać się coś złego. Gdyby nie ta ponad stu stronnicowa analiza psychologiczna pokazująca, z czym dokładnie Mahoney musi się zmierzyć, w czwartym tomie nasza bohaterka stałaby się kolejną niezniszczalną heroiną, o którą nawet nie warto się martwić, bo wiadomo, że nic nie może jej się stać. Z prawie rocznej niewoli, męczących i (ostatecznie) brutalnych starań o wysłuchanie, walki o wolność okupioną życiem swoim i przyjaciół, a następnie ciągnącymi się torturami nie można ot tak wstać na nogi i iść dalej. I (o zaskoczenie w świecie literatury!) Paige nie wstaje. Bo nie ma sił i musi fizycznie, a przede wszystkim psychicznie wszystko poukładać na nowo. I o tym jest „Chór Świtu”: nowelka, o której wielu nawet nie pomyślałoby pomyśleć.


Mimo że nie była to lektura najprzyjemniejsza i najbardziej angażująca ze wszystkich dotychczas dostarczonych przez Shannon, mam do „Chóru Świtu” niezwykły szacunek i podziw. Myślę, ze po pewnym czasie ta sympatia nawet wzrosła, stąd może ta pozytywna opinia i potrzeba wzięcia nowelki w obronę. Jakby nie patrzeć jest to świetny wstęp do czwartego tomu, który nie byłby tak dobry, gdyby został w niego wkomponowany. Czas pokaże, czy mam dobre przeczucie i czy na wiosnę moja opinia o „Chórze Świtu się nie zmieni. Zostało czekać do 19 maja, na którego Wydanictwo SQN ogłosiło polską premierę „The Mask Falling”.


Jeśli jednak to, co wyżej napisałam dalej do Was nie przemawia, może warto wspomnieć o ostatnim: czymś, co mnie na pewno skłoniłoby do sięgnięcia po książkę: Paige i Arcturus, sami na 126 stronach. Tak długiego, nieprzerwanego i głębokiego spojrzenia na ich skomplikowaną relację nie ma i prawdopodobnie długo nie będzie, a ja uwielbiam ich wątek, więc wszyscy fani Arcturusa: nie ma na co czekać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)