Tytuł: „Wildcard. Dzika karta”
Autorka: Marie Lu
Liczba stron: 425
Wydawnictwo Młodzieżówka
„Warcross” [recenzja] mnie nie zachwycił. Można by nawet uznać, że książce otwierającej nową serię
Marie Lu miałam więcej rzeczy do zarzucenia niż tych do wspominania dobrze.
Mimo to postanowiłam kontynuować tę przygodę: przede wszystkim dlatego że nie
była ona za długa (w końcu to tylko jeden przeciętnej grubości tom). I stało
się coś, co trochę mnie zaskoczyło.
Plan wyplenienia wszelkiego zła z ludzkich umysłów już w kilka dni działa cuda: niemal cała ludzkość przestała odczuwać potrzebę krzywdzenia innych, a każdy, kto ma choć najmniejsze przewinienia za uszami, oddaje się w ręce sprawiedliwości albo sam wyznacza sobie stosowną karę. Ulice Tokio i innych miast zapełniły się kolejkami do posterunków policji i poprzecinane zostały taśmami odgradzającymi tereny kolejnych samobójstw. Tylko niewielka grupka ludzi używających prototypu nowego Neurołącza zdaje sobie w pełni sprawę z sytuacji: między innymi Emika i Phoenix Riders. Dziewczyna postanawia za wszelką cenę powstrzymać Hideo zanim sama zostanie pozbawiona świadomości, a pomóc ma jej w tym Zero i jego tajemnicza grupa Czarne Płaszcze. Najgorsze jest jednak to, że ich intencji Emika również nie można być w pełni pewna.
„Dzika
karta” to książka, którą czytało mi się o wiele przyjemniej, a co więcej:
dzięki niej zaczęłam przychylniej patrzeć na „Warcross”. Już sam początek
wystarczył, żebym zaczęła zadawać sobie pytanie: co dokładnie nie podobało mi
się w pierwszej części i czy rzeczywiście były to aż tak duże wady? Głównym
zarzutem wobec początku historii Emiki była jej sztampowość i niezwykła
banalność, bijąca w oczy zwłaszcza w otwierających rozdziałach. W miarę rozwoju
sytuacji te stereotypy i cliche zaczęły się powoli rozwiewać, czego dobrym
przykładem była końcówka „Warcross”, którą nawet chwaliłam. W „Dzikiej karcie”
nie ma już aż tak banalnych banałów, które wywołują grymas i zachęcają do
ciągłego facepalmu. Nadal nie jest to najoryginalniejsza historia w świecie
literatury, a nawet wśród dystopijno-futurystyczno-fantastycznonaukowych młodzieżówek. Fabuła
jest jednak na tyle wciągająca i przyjemna w odbiorze, że kolejne rozdziały
pochłania się bez problemu, a momentami historia potrafi wywołać szok czy
wzruszenie.
Niestety,
w odróżnieniu od pierwszej części, końcówka mnie zawiodła i boli mnie to tym
bardziej, że seria kończy się tak jak się zaczęła: serią szczęśliwych trafów i
banalnych rozwiązań, które w rzeczywistości raczej nie mogłyby mieć miejsca.
Wszystko
dzieje się zbyt szybko, przez co cała powaga sytuacji nie jest w stanie w pełni
wybrzmieć. Bardzo łatwo zapomnieć, o jak wysoką stawkę toczy się cała walka, a
jest to kontrola nad ludzkością. Niezbyt leciutki temat, prawda? Dlatego nie
lubię opowieści, które na tapet biorą niezwykle trudne i poważne tematy rangi
światowej, a poświęcają im tak mało czasu: zarówno w fabule, jak w liczbie
stron. Zaburza to wtedy postrzeganie całości. Mam wrażenie, że wydarzenia
„Dzikiej karty” powinny rozgrywać się na przestrzeni tygodni, biorąc pod uwagę
wszystkie tajne misje, włamania (do systemów komputerowych jak i tradycyjnie: do budynków),
szpiegowanie, obmyślanie planów i zmiany frontów. Akcja „Dzikiej karty” toczy
się na przestrzeni tylko 8 dni! Jednocześnie nie jestem w stanie powiedzieć, co
dokładnie działo się na przestrzeni tych czterystu stron: znam ostateczny
wynik, ale składowe upchane na przestrzeni tygodnia i dwóch światów (realnego i wirtualnego) zlały się w
jedno i nie pozostawiły po sobie nic. Coś się w „Dzikiej karcie” działo, było
miło i tyle wyniosłam z lektury.
Znowu zabrakło
mi w tym wszystkim głębi. Marie Lu próbuje mocniej zarysować postacie znane z
„Warcross” jak i te wprowadzone w „Dzikiej karcie”. Robi to za pomocą rozmów
(szczątkowych, ale jednak), a przede wszystkim poprzez możliwość odtwarzania
ich wspomnień za pomocą Neurołącza. Niestety z płaskich jak kartka papieru
postaci stali się oni tylko bohaterami z tektury: trochę bardziej
trójwymiarowi, ale trudno mówić tu o kimś, kto zyskałby moją szczerą sympatię.
Z Hideo, a zwłaszcza z Emiką, naszą główną bohaterką i narratorką, jest jeszcze
gorzej, bo tu nie nastąpiła żadna zmiana, żaden rozwój.
Lektura
„Dzikiej karty” nie bolała, powiedziałabym wręcz, że była przyjemną, lekką
przygodą. Dla mnie była aż zbyt lekka, do tego stopnia, że nie pamiętam z niej
za wiele. Potencjał był duży, ale został wykorzystany tylko w niewielkim
stopniu. Chciałabym, żeby ta historia trwała dłużej, żeby Marie Lu zagłębiła
się w wykreowany przez siebie świat trochę bardziej, odrobinę go skomplikowała,
żeby później móc go jeszcze lepiej opisać i dogłębniej wyjaśnić, a przede wszystkim dać trochę
oddechu akcji, która w takiej wersji jest jednocześnie zbyt gęsta i zbita, a
przez to paradoksalnie monotonna, powtarzalna i ostatecznie mało angażująca.
Czy dałoby się całość przeredagować i uzupełnić o wątek-dwa w taki sposób, by
zrobić z tego trylogię? Być może. Zwrotów akcji tu nie brakuje, trzeba by było
je tylko ciekawiej i różnorodniej opisać. Chciałabym zapoznać się z innymi
powieściami Marie Lu, żeby sprawdzić, czy „Warcross” i „Dzika karta” były tylko
małymi wpadkami autorki przy pracy, czy jednak ją przeceniłam. Jednocześnie powoli
zaczynam się bać o swój powrót do serii „Legenda”: może się on okazać twardym
zderzeniem mojej nostalgii z rzeczywistością kilka lat później.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi czytelniku!
Jeśli znalazłeś się aż tutaj, będziemy wdzięczni, jeśli wyrazisz swoje skromne zdanie. Our humble opinions jest w końcu "our". :)